Kilka chwil przed 11-tą wielki żółty konwój rusza. Przed nami około 4-godzninna droga do Erewania (niestety tylko teoretycznie). Do granicy armeńskiej docieramy w dość wolnym tempie. Aby się dostać do Armenii, niezbędne są wizy (koszt wizy turystycznej to przeszło 50 USD). Z początku myśleliśmy, że skoro jesteśmy ewakuowani z kraju objętego wojną, to nasz przejazd i wizy będą załatwione szybko jakimiś kanałami dyplomatycznymi przez ambasadę. Tak się jednak nie stało. Wnioski o wjazd do kraju trzeba było wypisać własnoręcznie (przyczyna wjazdu: ‘emigracja’), druki oczywiście po armeńsku . Dalej trzeba było czekać na wizy. Najgorsze było właśnie to bezczynne czekanie, kiedy nie wiedzieliśmy kiedy będziemy gotowi do drogi. Za 5 minut? 10? Godzinę? Nikt nie był w stanie tego powiedzieć. Wypisanie przeszło 200 wiz, do tego z wszystkimi nazwiskami w łacińskim alfabecie, zajęło armeńskim pogranicznikom grubo ponad 5 godzin.
Uff. W końcu Armenia. Żółty konwój rusza dalej. Oczywiście gruzińscy kierowcy nie byli by sobą, gdyby dla zasady się trochę nie powyprzedzali. Nic, że wszyscy jadą razem w konwoju, nic, że wszyscy jadą w to samo miejsce. Wyprzedzić się trzeba! Nawet jeśli jedziemy wąską serpentyną pod górę. Jeden kierowca tak zaczął gazować, że aż mu się zagotowała woda w chłodnicy, przez co cały konwój musiał na chwilę stanąć…Pechowy autobus spada więc na ostatnie miejsce. Nasz kierowca kwituje to słowami „Nada smatrit na tiermomieter”, po czym sam zaczyna wyprzedzanie i wspina się o parę pozycji wyżej w ‘wyścigu’.
Armenia z okna autobusu wygląda dość dziko. Góry, skały, polany, gdzieniegdzie jakieś zapomniane przez czas wioski. Drogi natomiast bardzo dobre. Do Erewania docieramy niestety już późno w nocy. Nie za bardzo więc mamy okazję zobaczyć jak wygląda to miasto. Kierujemy się pod budynek Ambasady RP. Tam następuje chwilowy postój i rozdzielenie ludzi, kto ma gdzie jechać. Na lotnisko może jechać pierwsza grupa 90-ciu paru osób, tyle bowiem zabiera samolot. Reszta ludzi ma udać się do hotelu, skąd rano zostaną zabrani na drugi samolot (hotel oraz wyżywienie finansowane oczywiście ze środków rządowych). Ponieważ na granicy armeńskiej zgłosiliśmy chęć lecenia pierwszym samolotem, ładujemy się do jednego z trzech autobusów (słyszeliśmy później, że pierwszym samolotem mieli jechać jedynie inwalidzi, starcy, kobiety w ciąży i dzieci, a reszta ludzi w drugiej i trzeciej kolejności).
Po chwili przybywamy na lotnisko. Jest godzina 2-ga…a może 3-cia. Nikt nie wie o której będzie nasz lot. Rozniosła się plotka że miał być o 3-ciej, ale teraz odleci dopiero po 7-mej. Rzucamy więc bagaże na środku terminala, siadamy na podłodze i czekamy na jakieś wieści. Międzyczasie kręcą się kolejni reporterzy, z mikrofonami, kamerami, robią z ukrycia zdjęcia świecąc lampami błyskowymi po oczach.
Nasz konsul, nazwany przez nas panem Adamczykiem, lata po lotnisku tu i tam, haruje jak wół, dwoi się i troi usiłując załatwić sprawy związane z wylotem. Po jakimś czasie już wszystko wiemy. Lecimy o 4.15.
Zaczyna się wiec dość żmudna i mozolna procedura lotniskowa – zdanie bagażu, check-in, kontrola paszportowa, kontrola bagażu osobistego, badanie wykrywaczem metali, jeszcze jedna kontrola. Wszędzie trzeba odstać swoje w kolejce i cała odprawa zajmuje grubo ponad godzinę.
Jednak na płycie czeka już na nas samolot – rządowy Tupolew, model TU-154, z napisem Rzeczpospolita Polska na kadłubie oraz czerwono-białą szachownicą. Po niedługim czasie zasiadamy na miejscach. Jest trochę, ciasno, mało miejsca na nogi, ale nikt nie narzeka. Słychać, jak piloci rozgrzewają ogromne odrzutowe silniki. Stewardesa przez mikrofon prosi pasażerów o zapięcie pasów. Niedługo start.
Kołujemy na właściwy pas i po chwili potężna siła wgniata nas w fotel. Nabieramy prędkości i odrywamy się kołami od ziemi. Żadnymi "małpkami" ani innym kateringiem nas nie niestety nie częstują, a szkoda. Za oknami, daleko na horyzoncie, widać już wschód słońca. W Polsce będziemy za około 4 godziny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz