19-ty dzień podpróży, czyli Georgian Military Highway

Chcąc zdążyć na pociąg, wstajemy o 7 rano. Spało się tak sobie, byliśmy ciągle nękani przez bezpańskie psy ujadające w nocy oraz usiłujące się dostać do naszych namiotów. Nie tracąc czasu, szybko pakujemy się i wyruszamy do skalnego gorada (cena to aż 10 lari + 2 za nocleg). Miasto to, inaczej niż Wardzia (gdzie miasto jest wydrążone w skale kilkadziesiąt metrów nad ziemią), jest bardziej płaskie, rozłożyste, i zajmuje ogólnie większą powierzchnię. Ma mniej jaskiń i komnat, ale niektóre z nich są bardzo duże, jak np. osławiona sala tronowa. Kamienne komnaty i wykute okienka wyglądają zupełnie jak plan filmu „Flintstonowie”. Gdzieniegdzie widoki psują nieudolne próby konserwacji komnat oraz duże betonowe słupy podtrzymujące stropy. Ogólne wrażenia bardzo OK, ale cena chyba jest nieco wygórowana.
Musimy spieszyć się na pociąg do Tbilisi. Do wagzala docieramy tuż przed odjazdem pajezdu. Jednak to co widzimy w wagonach wywołuje lekkie zdziwienie. Pociąg jest zupełnie inny niż ten którym jechaliśmy wcześniej. Wagony stare, rozklekotane drzwi ledwo się domykają, brak kilku szyb, obdrapana farba. Zupełnie jakby wagony były dawno wycofane z użytku w Rosji i teraz na starość trafiły tutaj, na główną linię kolejową w Gruzji. Babuszki chodzą i sprzedają piwo, chleb, papierosy a nawet cukierki na sztuki. Podróż takim pojazdem również ma jakiś swój urok.
Do stolicy Gruzji Tbilisi (თბილისი), docieramy koło godziny 12. Pierwsze wrażenia raczej umiarkowane. Miasto niczym się nie wyróżnia, ten sam bałagan co w reszcie gruzińskich miast (przynajmniej okolice dworca Borżomskiego). Zapewne Tbilisi ma jeszcze wiele ciekawych miejsc i tajemnic do odkrycia, jednakowoż w danej chwili nie zamierzamy tutaj zostawać na dłużej. Zostawimy sobie to miasto na koniec, żeby nie było problemów ze spóźnieniem na samolot 14-tego sierpnia (tj za 12 dni). Teraz mamy zamiar udać się Gruzińską Drogą Wojenną w kierunku Kazbegi na Kaukazie.
Przed opuszczeniem Tbilisi zahaczamy jeszcze o restaurację. Menu jest takie same, o ile nie identyczne, co w innych restauracjach. Chaczapuri, ostre, chinkali, szaszłyk, sałatka z pomidorów. Pięć potraw na krzyż, większego wyboru nie ma. Lokal natomiast jest ciekawie urządzony. Oprócz głównej sali jadalnej, znajdują się tu także indywidualne komnaty do spożywania posiłków w odosobnieniu i z dala od zgiełku.
Marszrutki do Kazbegi odchodzą z dworca Didube – można tam bez problemu pojechać metrem (koszt przejazdu 40 tetri – tanio). Na parkingu można znaleźć wiele różnych aut, każde odjeżdżające w innym kierunku. Należy jednak poświęcić trochę czasu i nie wsiadać do pierwszej lepszej marszrutki. Pierwszy kierowca który nas zaczepił chciał aż 20 lari od osoby, a słyszeliśmy od Polaków którzy byli już w Kazbegi, że spokojnie można się zabrać za 10 lari (droga jest dość dobra i sporo osób tam jeździ). Ze znalezieniem odpowiedniej marszrutki nie było problemu, niestety wyszła ona nas 12,5 lari (kierowca chciał dodatkowe 2,5 za nasze bagaże). Gdy załadowaliśmy się i w środku czekaliśmy na odjazd, spotkała nas ciekawa sytuacja. Do marszrutki wlazł jakiś koleś w białej koszuli, którego pierwszy raz na oczy widzieliśmy, i który podając się za kierowcę zażądał od nas zapłaty z góry. Od razu wydało nam się to podejrzane. Nieznajomego trochę zbiło z tropu gdy konsekwentnie odmawialiśmy wydania mu pieniędzy. Nie z nim ustalaliśmy cenę, a poza tym płaci się zazwyczaj na końcu. Mógł to być przecież jakiś cwaniak, który polował na naiwnych turystów, i który by później najpewniej przepadł jak kamień w wodzie. Jednak po jakimś czasie ów cwaniak znowu się pojawił, tym razem faktycznie w towarzystwie kierowcy. Nie podobało nam się to że chcą od nas pieniądze od razu, ale nie było innego wyjścia (podobno pieniądze były potrzebne na paliwo, ale cwaniak w białej koszuli schował całą kwotę do kieszeni i odszedł nękać innych pasażerów marszrutek – jak jakiś lokalny mafioso trzymający w ręku cały parking).
Zostało tylko tradycyjnie poczekać aż tranzit się zapełni (zapakowali nawet jakiegoś starego Rubina owiązanego kocem) i ruszamy w drogę. Przed nami około 150 km słynnej Gruzińskiej Drogi Wojennej. Droga ta łączy Tbilisi z Władykaukazem w Rosji poprzez Przełęcz Krzyżową paśmie Kaukazu. Niestety przejście graniczne między Rosją i Gruzją jest obecnie zamknięte ze względu na konflikt między oboma krajami. Szlak ma bardzo ważne znaczenie strategiczne, był znany już w starożytności. Droga wije się serpentynami wśród malowniczych gór wielkiego Południowego Kaukazu. Jadąc busem staramy się podziwiać widoki, jednak z marszrutki dość kiepsko się to wszystko ogląda. Kierowca (o dziwo) jedzie dość spokojnie, może to ze względu na telewizor owinięty kocem który wiezie.
Po drodze mijamy również miejscowość Ananuri i ogromny zbiornik z wodą o turkusowym kolorze. Będzie to doskonałe miejsce na odpoczynek w drodze powrotnej z Kaukazu. Zbliżając się do Kazbegi, na jednym z mostów na głównej drodze przejazd tarasują krowy – dobrych kilkadziesiąt sztuk bydła zrobiło sobie legowisko na środku drogi i nic sobie z tego nie robi (a pod krowami 5-centymetrowa warstwa ‘parkietu’). Typowy obrazek na gruzińskich bezdrożach.
Wkrótce docieramy do Kazbegi (ქაზბეგი), jest to niewielka miejscowość położona w dolinie u podnóży wielkich kaukaskich szczytów (w ogóle obecna nazwa miasta to Stepantsminda (სტეფანწმინდა), ale nikt, nawet mieszkańcy, nie używa nowej nazwy). Spoglądając w górę, doskonale widoczny jest klasztor Tsminda Sameba - przez niektórych uważany nawet za symbol Gruzji. Będzie to nasz cel i przyszła baza wypadowa do górskich wędrówek. Za klasztorem niewyraźnie majaczy drugi co do wielkości szczyt Gruzji Kazbek (Gruzini nazywają go Mkinwarcweri (მყინვარწვერი) , co można tłumaczyć jako Lodowy Szczyt), jego wysokość to 5047 m n.p.m. Jest to cel wielu alpinistów i wysokogórskich wypraw wspinaczkowych. My nie zamierzamy jednak tam się wspinać, ze względu na brak umiejętności i sprzętu. Kazbek na razie jest niewidoczny i przysłaniają go chmury – może później pogoda będzie lepsza.
Zaraz po znalezieniu się w centrum Kazbegi dochodzi do zabawnej sytuacji. Stajemy się obiektem „targów” miejscowej ludności, oferującej nam zakwaterowanie. Kobiety niczym przekupki na targu przekrzykują się i wręcz wyrywają nas sobie z rąk. Przenocowanie ośmiu osób to wszakże zarobek nie do pogardzenia.
- Są moi, ja ich pierwsza zobaczyłam!
- Nieprawda! Mój kuzyn ich tu przywiózł! Wynajmę pokój za 15 lari! Chodźcie!
- A ja wynajmę za 10! Chodźcie ze mną!
Tak to wyglądało. Pensjonariuszki przekonywały nas jeszcze, że to właśnie ICH dom znajduje się w centrum miasta (niby 10 minut pieszo do tego „centrum”). Ponadto zapewniały nas, że wsio jest: łóżko jest, dusch jest, ciepła woda jest. Nie chcąc decydować się na pierwszą lepszą ofertę, podzieliliśmy się na grupki i zrobiliśmy rekonesans po kazbedzkich hotelach, pensjonatach i kwaterach. Zdecydowaliśmy się na miejsce w prywatnej kwaterze u pewnej rodziny za 10 lari. Warunki OK, pokoje (2+6) bardzo ciekawie pomalowane. Jest prąd, można więc podładować akumulatory i telefony. Jedynie łazienka zdawała się nie spełniać naszych oczekiwań. Dzieliliśmy ją z właścicielami domu, nie było osobnej dla gości. Samo wyposażenie łazienki też było takie sobie – chwiejny i gibający się na boki klozet sprawiał wrażenie jakby zaraz miał się przewrócić. Do tego wanna i prysznic – prysznic służył także do spłukiwania wody w klozecie (ze względu na brak spłuczki). Wykończenie wszystkiego i wykonanie było takie, że od razu odpadł ze ściany kran, co wywołało złość u pani właścicielki. Poza tym termin „ciepła woda” to zdaje się pojęcie względne. Dla pani ciepła woda oznaczała lekko podgrzaną wodę ze strumienia, a więc wciąż zimną (choć nie lodowatą). W dodatku właścicielka wyrażała zdziwienie i niezadowolenie, gdy ktoś chciał skorzystać z łazienki dwa razy w ciągu dnia: „Ej, co ty robisz, przecież już się dziś myłeś!”.
Ustalamy plany na najbliższe dni. Prawdopodobnie zostaniemy tutaj w Kazbegi dwie noce. Przez wyruszeniem w wysokie góry chcemy także zobaczyć okolicę.


18-ty dzień podróży, czyli Gori i Tawariszcz Stalin


Nazajutrz musieliśmy wstać w miarę wcześnie aby załapać się na transport do Achalcyche a później do Gori (გორი). Chętnie zostalibyśmy dłużej na zamku, ale niestety czas nas gonił. Pożegnaliśmy się więc z Miszą i jego kompanami wręczając im małe podarki z Gdańska. Misza żałował, że nie ma dla nas nic w zamian, ale to nic nie szkodzi – jego gościnna starczyła aż nadto.
Aby szybciej i łatwiej złapać jakąś marszrutkę, wyszliśmy z wioski i poszliśmy do głównej przelotowej drogi. Jednak przez długi czas nic nie przejeżdżało oprócz wywrotek z kruszywem budowlanym z pobliskiej budowy. Na szczęście po jakimś czasie udało nam się złapać pomarańczowego forda transita (jednak nie marszrutkę) i dogadać się z kierowcą na podwózkę do Achalcyche. Ponieważ był to zwykły ‘dostawczak’, załadowaliśmy się po prostu z plecakami do tyłu na pakę.
Jest wesoło, zostajemy poczęstowani arbuzem, a po chwili dosiada się do nas zabawny Gruzin. Niestety nie mówi on po rosyjsku ani w żadnym innym przyzwoitym ludzkim języku, dogadywać więc musimy się na migi. Na szczęście nie jest to trudne – Grigorij posiada bardzo sugestywną i wesołą mimikę twarzy, bardzo energicznie też gestykuluje. Żeby podróż minęła jeszcze weselej, Grigorij kupił w przydrożnym sklepie flaszkę gruzińskiego alkoholu. Podróż do Achalcyche minęła bardzo szybko i w wesołej atmosferze.
W Achalcyche (nazwa ta oznacza dosłownie „nową twierdzę”) nie bawimy jednak zbyt długo. Jest tu muzeum (które polecał nam dziedzic Misza) oraz rzeczona twierdza, ale my szybko odnajdujemy dość tanią marszrutkę do Gori (8 lari) i odjezdżamy.
Gori (გორი) jest średniej wielkości miastem, leżącym na głównej drodze między Kutaisi i Tbilisi. Miasto to słynie z tego iż wydało na świat Iosifa Dżugaszwili, znanego również jako Stalin (prawdziwe gruzińskie imię: იოსებ ჯუღაშვილი, pseudonim სტალინი). Muzeum Stalina jest więc jednym z pierwszych punktów na liście do odwiedzenia w Gori (choć słyszeliśmy wcześniej że muzeum to tak naprawdę nic ciekawego). Wstęp do budynku muzeum jest jednak bardzo drogi – 15 lari, to jest nawet więcej niż za pałac Topkapi w Turcji, więc darujemy sobie. Do obejrzenia za darmo na terenie muzeum jest oryginalny dom narodzin Stalina, schowany pod sklepieniem zdobionym w sierpy i młoty. Zobaczyć można także luksusowy wagon kolejowy, którym Generalissimus jeździł po świecie. Oczywiście na terenie muzeum znajduje się także wielki pomnik, pod którym Gruzini chętnie robią sobie zdjęcia. Kult Stalina w Gruzji jest wciąż bardzo silny, a w okolicach Gori to już w ogóle. Gruzini uważają Stalina za geniusza, wielkiego stratega o ogromnych zdolnościach przywódczych. Cenią go też za to że „zabił więcej Rosjan niż Gruzinów” (ale jest to rzadka opinia). Kult jest rozpowszechniony zwłaszcza wśród starszej części społeczeństwa. Wiele razy widzieliśmy w domach u ludzi popiersia i portrety Stalina. Nie wszyscy Gruzini jednak podzielają to uwielbienie. Młodsi, tacy jak dziedzic Misza, widzą w Stalinie nikogo innego jak tylko zbrodniarza.
Darując sobie muzeum, zahaczamy jeszcze o twierdzę (Goris-cyche), położoną na wzgórzu w centrum miasta. Mimo, że jest ona dość duża i ma bardzo dobrze zachowane mury, jakiegoś specjalnego wrażenia nie robi. Można z góry zobaczyć panoramę miasta.
Na tym kończymy wizytę w Gori – na noc chcemy udać się kawałek za miasto do Upliscyche (უფლისციხე), gdzie znajduje się kolejne po Wardzii skalne miasto. Dyskusja z kierowcami marszrutek okazuje się jednak bezowocna. Żądają aż 30 lari za zaledwie parę kilometrów trasy. Z pomocą przychodzi taksówkarz, który podsłuchał naszą rozmowę. Jego oferta to 20 lari za dwa samochody dla nas wszystkich.
Po krótkiej przejażdżce jesteśmy już w Upliscyche. Krajobraz jest bardzo skalisty, suchy. Skały i głazy tworzą bardzo ciekawe formy. Szybko rozbijamy obozowisko (mamy już niemałą wprawę). Niestety przygotowanie kolacji zepsuła nam burza. Na szczęście znaleźliśmy schronienie przed deszczem w kanciapie strażników skalnego miasta.
Mamy okazję pooglądać gruzińską telewizję (jakieś przemówienie prezydenta Saakaszwilego) oraz zaciągnąć języka u strażników, co do jutrzejszego transportu do stolicy Tbilisi. Opcji mamy kilka. Najodpowiedniejszą będzie jednak bezpośredni pociąg za 1 lari. Niestety taka jest specyfika gruzińskiego kolejnictwa, że pociągi jeżdżą bardzo, bardzo rzadko, nawet na głównej trasie łączącej największe miasta. Interesujący nas pociąg odjeżdża o 10.30 z oddalonej o 2km stąd stacji, co daje nam bardzo mało czasu na poranne zwiedzanie Upliscyche.

17-ty dzień podróży, czyli zamek, harcerze i dziedzic Misza

Ostatni dzień pobytu w Wardzii. Szybko wstajemy i składamy nasz obóz. Jak się dowiedzieliśmy, o 10.30 planowany był odjazd marszrutki w kierunku Chertwisi (gdzie znajdowała się stara twierdza) oraz Achalcyche. Najpierw jednak obowiązkowe śniadanie w naszej ulubionej restauracyjce. Ponieważ wczoraj wyjedliśmy pani wszystkie jajca, wyjątkowo dla nas zgodziła się przyrządzić chinkali. Jednak przygotowanie pierogów, zagniecenie ciasta, zmielenie mięsa itd. zajęło nieco dłużej niż obiecała nam pani bufetowa. Posiłek był bardzo dobry, ale niestety spóźniliśmy się na ‘rejsową’ marszrutkę do Chertwisi. Nie pozostało nic innego, jak czekać na następny bus do 15.
Mamy więc sporo czasu. Część grupy postanowiła się wybrać na wycieczkę w pobliskie góry (do tzw. Kołchozu, gdzie podobno widać też latające sępy i orły), a część została na parkingu pod kasami skalnego miasta. Na parkingu poznaliśmy kolejną grupę Polaków. Podobnie jak my przybyli to Gruzji drogą lądową, przeżyli też horror na granicy turecko-gruzińskiej. Po jakimś czasie w końcu przyjechała rejsowa marszrutka. Plan był taki, żeby jechać już od razu do Achalcyche pomijając twierdzę Chertwisi, gdyż zatrzymując się tam kosztowałoby nas to cały dzień (a to była jedna z ostatnich marszrutek w tym kierunku). Jednak część grupy koniecznie chciało wysiadać w Chertwisi, nie bacząc na obiekcje innych i ewentualny rozpad grupy. Rozdzielanie i późniejsze czekanie na siebie nie wiadomo gdzie i odnajdywanie nie miało najmniejszego sensu, wybraliśmy więc mniejsze zło i za cel obraliśmy twierdzę.
Chertwisi (ხერთვისი) leży na drodze między Wardzią i Achalcyche (koszt przejazdu 2 lari). Okazała twierdza zlokalizowana była na wysokiej skale, w miejscu gdzie łączą się dwa nurty rzek (nazwa Chertwisi po gruzińsku oznacza właśnie takie miejsce). Jak się okazało, twierdza była „zamieszkała” przez grupę studentów i wolontariuszy z Gruzji i Rosji, którzy zajmowali się między innymi jej renowacją. Jeden z nich, Dawid z Władywostoku (tak się przedstawił) oprowadził nas po zamku oraz przedstawił swoim kolegom i koleżankom. Zostaliśmy bardzo ciepło przyjęci. Pozwolono nam rozbić namioty w murach zamku i korzystać z ciepłej wody w łazience. Zagraliśmy też integracyjny mecz Polska kontra Gruzja w siatkówkę (a raczej w gruzińską odmianę ‘kartofla’). Zostaliśmy zaproszeni również na posiłek.
W murach Chertwisi poznaliśmy Michaela – Miszę, który okazał się być ‘dziedzicem’ tej twierdzy. Chertwisi należało niegdyś do jego przodków. Dzięki Bogu Misza znał bardzo dobrze angielski, więc można było swobodnie porozmawiać (aniżeli męczyć się z naszym łamanym rosyjsko-polskim). Misza okazał się prawdziwą skarbnicą wiedzy nt. historii Gruzji i nie tylko. Zaskakujące było to, że historia jego krewnych i przodków została opisana w czytanych przez nas książkach.
Nastała pora wieczornej uczty. Stół nie uginał się co prawda od potraw, ale nie brakowało miejscowego sera, placków, wina oraz chleba. No i oczywiście czaczy. Ta czacza była tak mocna, że po przyłożeniu ognia paliła się jasnoniebieskim płomieniem. Misza opowiedział nam historię Polaka, który niedawno odwiedził Chertwisi i który sądził, że „jest Polakiem i potrafi pić” i tak mocna czacza nic mu nie zrobi…Gdy upił się jak bela, miejscowi powiesili go na belce stropowej za nogi, posmarowali twarz sadzą i zaczęli go okładać drewnianymi kijami. Podobno był to tradycyjny sposób na wytrzeźwienie...
Podczas wieczerzy byliśmy świadkami jednego z najważniejszych gruzińskich zwyczajów – toastów. W Polsce toasty mają znaczenie jedynie symboliczne, można wypić co najwyżej „za zdrowie” i to wszystko. W Gruzji natomiast jest zupełnie inaczej. Toasty wznoszone czaczą są poważne i mają bardzo duże znaczenie. Gdy się je wypowiada, wszyscy milkną i słuchają głosu tamady. Wypowiadanie toastu trwa długo i jego treść pochodzi prosto z serca, a nie jest wyuczona z pamięci. Często też teść toastu jest spontanicznie i monotonnie rymowana – podobnie do mnisich chorałów w kościele. Podczas wypowiadania toastu za zdrowie matek, które nas urodziły i wychowały, miejscowy góral aż miał łzy w oczach. Nie zabrakło też paru toastów na naszą cześć – cieszono się z naszego przybycia i życzono udanego pobytu i szczęśliwego powrotu do domu. Dla tego momentu warto było przyjechać do Gruzji.


16-ty dzień podróży, czyli w Skalnym Goradzie

Dziś w planach m.in. zwiedzanie skalnego miasta. Najpierw wypadało by jednak coś zawtrakać, czyli po prostu zjeść śniadanie. W restauracji w której kupowaliśmy wczoraj pierogi zamówiliśmy ogromną jajecznicę i kilka chaczapuri. Ku naszemu zdziwieniu, pani odmówiła nam wydania chinkali, gdyż było to danie ponoć nieodpowiednie na tą porę dnia (ceny: kawa,herbata 1 lari, chaczapuri 3lari, 1 jajko do jajecznicy (pieriemłane jajca) 1 lari – drogo).
Najedzeni i uzbrojeni w aparaty fotograficzne, udaliśmy się w kierunku skalnego goradu. Cena za wstęp to 6 lari. Miasto jest pokaźnych rozmiarów, a i tak udostępniona zwiedzającym jest tylko jego mała część. Większość miasta została zniszczona w wyniku trzęsień ziemi i wrogich mongolskich najazdów. W mieście znajduje się przeszło 300 wydrążonych w skale komnat i pieczar. W ich wnętrzu na ścianach znajdują się półki oraz inne wgłębienia, panuje też bardzo przyjemny chłód. Korytarze i schody zapewniające komunikacje między poszczególnymi kondygnacjami i jaskiniami biegną na zewnątrz, kilkadziesiąt metrów nad ziemią. W mieście znajduje się także monastyr, którym opiekuje się garstka miejscowych mnichów. Jedną z największych atrakcji miasta okazały się długie tunele łączące pomieszczenia klasztorne. Wykute w skale, wąskie i niskie, skryte były w absolutnej ciemności. Przebycie tych korytarzy bez latarki po omacku było nie lada przeżyciem.
Na zwiedzaniu miasta zeszło nam koło 2h. Mieliśmy jeszcze do końca dnia sporo czasu, wyruszyliśmy więc na przechadzkę w dół rzeki w kierunku twierdzy Tmogvi (თმოგვი), której ruiny mogliśmy podziwiać jadąc tutaj marszrutką. Do twierdzy było jakieś 5km. Oczywiście po pewnym czasie zboczyliśmy ze szlaku i szliśmy do Tmogvi własnymi ścieżkami, poprzez szczyty skalnych wzgórz.
Na trasie spotkaliśmy zaganiającego właśnie spore ilości bydła pasterza. Otario, mimo że był to stary i niezbyt majętny człowiek, ugościł nas tym co miał – poczęstował nas płaskim gruzińskim chlebem (puri - ფური), ogórkami oraz dziwnym słonym włóknistym serem. Nie mogło się też obyć rzecz jasna bez kropelki czaczy.
Po jakimś czasie ruszyliśmy dalej zdobywać twierdzę. Prowadziła do niej długa i dość stroma ścieżka, usiana kamieniami oraz suchą trawą, która niemiłośniernie wbijała się w nogi i kaleczyła stopy. Po chwili zwykłe podchodzenie przerodziło się w rasową wspinaczkę po kamiennych, niemalże pionowych murach twierdzy. Trzeba było łapać się rękami skał i uważnie stawiać stopy na obluzowane kamienie, starając się w miarę możliwości nie spaść w przepaść. Obrana przez nas droga ‘na skróty’ okazała się trudniejsza niż sądziliśmy. W oddali widzieliśmy szlak z nieco łagodniejszym podejściem, ale już nie było sensu zawracać, więc parliśmy do przodu.
Trudy wspinaczki z nadwyżką rekompensowały widoki. Położenie twierdzy na szczycie wysokiego wzgórza zapewniało wspaniały widok na dolinę rzeki Kura oraz resztę okolicy Wardzii. Dolina wyrzeźbiona przez rzekę z niemal pionowymi ścianami skalnymi przypominała miejscami mały kanion w Kolorado. Choć twierdza sama twierdza Tmogvi to już kompletna ruina i tylko gdzieniegdzie widać ocalałe kawałki murów i leżące bez ładu cegły, to mimo wszystko warto tutaj się wybrać aby podziwiać krajobraz.
Z zejściem postanowiliśmy już nie ryzykować i obraliśmy łagodną drogę zgodnie z oznaczeniem szlaku. Gdy z oddali ujrzeliśmy strome mury, po których nieświadomi niebezpieczeństwa się wspinaliśmy, aż ciarki przechodziły po plecach.
Po powrocie do obozowiska wyposażyliśmy się w ręczniki aby zażyć kąpieli w źródłach termalnych, o których wyczytaliśmy w Internecie. Najpierw jednak wizyta w znajomej restauracji i kolacja. Spotkaliśmy też kolejną grupę turystów z Polski – dopiero co odjechała jedna grupa, a już przyjeżdżają następni (w Wardzii spotkaliśmy łącznie 4-5 ekip z Polski). Wymieniliśmy się wrażeniami z podróży, poradami oraz ciekawostkami dotyczącymi planowanych do odwiedzenia przez nas miejsc (m.in. region Kazbegi).
Po kolacji był już późny wieczór, a my jeszcze pragnęliśmy znaleźć te gorące źródła. Polacy powiedzieli nam, że znajdujące się obok źródełko to nic specjalnego, jest brudne i śmierdzi siarką, jednak od lokalnych mieszkańców dostaliśmy namiar na inne. Wyszliśmy spory kawałek za miasto. Z boku zauważyliśmy kilku młodzieńców stojących przy samochodach, postanowiliśmy podejść i zaciągnąć języka. Jeden z Gruzinów (który chwalił się, że pochodzi z samej Moskwy) miał akurat urodziny. Gdy spytaliśmy się, gdzie można znaleźć źródło gorącej wody, zaproponował nam…kąpiel w wannie za 2 lari od osoby.

15-ty dzień podróży, czyli ruszamy na południe

Dowiedzieliśmy się od zarządcy hotelu, że pociąg do Achalcyche odjeżdża dopiero o 15 po południu, mieliśmy więc sporo czasu rano aby spokojnie zjeść śniadanie. Stacja kolejowa oddalona była o 4km od wioski. Po wczorajszych trudach byliśmy strasznie połamani, w mięśniach porobiły się zakwasy. Mimo to, odcinek przebyliśmy bardzo szybko. Niestety nie było bezpośredniego połączenia do Achalcyche. Należało najpierw udać się do Chaszuri, gdzie krzyżują się magistrale kolejowe i wsiąść w inny pociąg. Ceny biletów kolejowych w Gruzji są bardzo niskie – za 30km odcinek do Chaszuri zapłaciliśmy po 1 lari. Jednak przeciwwagą dla niskich cen pociągów jest ich sporadyczna liczba – ledwie dwa pociągi na dzień (na głównej trasie Kutaisi-Tbilisi). Nie wszędzie można też dojechać koleją. W tym przewagę mają marszrutki – można pojechać zawsze i wszędzie, ale cena też jest odpowiednio wyższa.
Warunki w pociągu bardzo dobre. Czysto, schludnie, wygodne miękkie siedzenia. W Chaszuri jednak czekało nas rozczarowanie. Następny pociąg do Achalcyche dopiero o godzinie 23, tj. za 8 godzin. Cena 2 lari. Mając do wyboru bezczynne czekanie w jakimś gruzińskim Tczewie do wieczora i przybycie do Achalcyche w środku nocy, decydujemy się na marszrutkę. Oczywiście od razu po wyjściu z budynku dworca przyczepił się jakiś kierowca. Zaproponowana przez niego cena wydawała nam się nieco wygórowana – 10 lari od osoby do Achalcyche i 20 lari do Wardzii, gdzie docelowo zmierzaliśmy. Chcieliśmy jeszcze popytać się innych kierowców o ich ceny do Wardzii, ale „Gruby” umiał dbać o swoje interesy – podchodził za nami do swoich kolegów marszrutkarzy i mówił coś do nich po gruzińsku, w wyniku czego inni kierowcy albo nie chcieli nam podać ceny albo podawali jeszcze większą niż 20 lari. Widocznie panuje tu taki zwyczaj, że kto pierwszy upatrzy klienta, to należy on do niego.
Gruby denerwował się, że nie chcemy z nim jechać, wg niego 20 lari to była charosza suma. Zjedliśmy jeszcze obiad w przydworcowej kafejce (blińczyki – rodzaj gruzińskich ‘sajgonek’, smażonych w głębokim tłuszczu za 0,30lari/szt.) i załadowaliśmy się do transita grubego Coco. Ponieważ było nas tylko osiem osób, Coco jeździł jeszcze po mieście i próbował zgarnąć dodatkowych pasażerów. Nie za bardzo mu się to udawało, więć wkrótce ruszyliśmy w drogę. Przejeżdżając przez Achalcyche zobaczyliśmy obdrapane i walące się wielkie bloki z płyty – pamiątki z czasów komunizmu. Miasto, podobnie jak Kutaisi, nie było zbyt ładne. Po wyjechaniu z miasta krajobraz uległ diametralnej zmianie. Jechaliśmy doliną, w dole rwąca rzeka, a po bokach coraz większe i większe góry. Zrobiło to na nas ogromne wrażenie. Z jednej strony podziwialiśmy piękne górskie widoki, zrujnowane starożytne skalne twierdze i warownie, a drugiej strony patrzyliśmy uważnie na drogę, gdyż Coco, jak przystało na gruzińskiego kierowcę marszrutki, wyprzedzał na zakrętach przy słabej widoczności i dziurawej nawierzchni. Gdy na granicy przyczepności ścinał zakręt nad przepaścią, zamurowało nas, gdy w dole zobaczyliśmy wrak samochodu…
Po jakichś 2h dojechaliśmy w końcu do Wardzii. Wardzia (ვარძია) jest niewielką wioską słynącą z monumentalnego skalnego miasta. Wygląda ono niesamowicie. Niezliczone ilości jaskiń, jam, tuneli, korytarzy. Wszystko wykute i wydrążone w litej skale na niemalże pionowym zboczu góry kilkadziesiąt metrów nad ziemią. Rozliczając się z Grubym przyznaliśmy mu rację co do tych 20 lari. Droga była bardzo ploha i trudna, a poza tym doświadczyliśmy pięknych widoków.
Będąc już w Wardzii postanowiliśmy sprawdzić nasz kontakt z Batumi. Ukazaliśmy „list żelazny” od Mirzy lokalnemu Gruzinowi z zamiarem przetłumaczenia tych fikuśnych szlaczków na ‘nasze’ (czyli na rosyjski, angielskiego tutaj nikt nie zna) i wskazania miejsca zamieszkania jego przyjaciół (Mirzy). Niestety mieszkali oni spory kawałek od Wardzii, około 12km. Jeszcze zobaczymy, ale chyba sobie darujemy…
Przyszedł czas na znalezienie noclegu. Mogliśmy wybrać zakwaterowanie w jakimś hotelu czy prywatnej kwaterze, jednak zdecydowaliśmy się na lepszą opcję. Rozbiliśmy się z namiotami na polanie w pobliżu rzeki, tuż pod podnóżem skalnego miasta. Tak niesamowitego miejsca na nocleg próżno by szukać gdzie indziej. W Gruzji można rozbijać się praktycznie wszędzie i nikt nie robi specjalnych problemów. Podczas gdy jedna drużyna rozstawiała namioty, druga udała się do wioski z zamiarem kupienia czegoś do jedzenia. Wrócili po dobrej godzinie, niosąc na rękach wielką tacę z chinkali – wielkimi mięsnymi pierogami, oraz kilkoma butelkami domowego wina. Pysznie.
Wspólną decyzją postanawiamy, iż zostaniemy w Wardzii trochę dłużej. Oprócz samego skalnego miasta, wokół Wardzii znajduje się wiele innych atrakcji i ciekawych zabytków i miejsc wartych odwiedzenia.

14-ty dzień podróży, czyli Nasz Zbawiciel Soso

Dzisiejszego dnia czekać nas miała 6,5 godzinna wędrówka. Najpierw szlakiem nr 1, później mieliśmy dojść do rozwidlenia i dalej iść innym szlakiem. Na szczęście czekało nas głównie schodzenie, choć pierwszy odcinek zaczynający się u stóp schroniska nie napawał optymizmem. Dobre kilkadziesiąt metrów ostrego i stromego podejścia, największego jak do tej pory. Chatę opuściliśmy koło 11. Podejście pokonaliśmy bez większych problemów – po wczorajszym byliśmy już zaprawieni w boju. Kontynuując wędrówkę szlakiem Nikolowa Romanowa dotarliśmy do stóp wzgórza. Na tej wysokości nie było już drzew, tylko sama zielona trawa. Szczyt było dobrze widać spod schroniska – dopatrzyliśmy nawet pasących się koni.
Szliśmy coraz wyżej i wyżej. Dotarliśmy nawet do poziomu chmur. Zimna i wilgotna mgiełka była bardzo orzeźwiająca i przez do bardzo zmniejszała trudy wędrówki. Kierując się ku szczytowi wzgórza, chmury i mgła stawały się coraz gęstsze. Spływały one w dół ze stoku z duża prędkością prosto w nasze oczy. Widoczność ograniczyła się do zaledwie 10-ciu metrów. Na naszych ubraniach i włosach zaczęły osadzać się miniaturowe kropelki wody, które wyglądały jak lodowa szadź. Zaczęło się też robić zimniej. Znajdowaliśmy się na wysokości ponad 2000m n.p.m. Z powodu ograniczonej widoczności nie za bardzo widzieliśmy oznaczenia szlaku – kierowaliśmy się więc nieco na instynkt oraz na azymut wg (nawiasem mówiąc dość powierzchownej) mapy z przewodnika.
Na szczycie naszym oczom ukazał się niewielki budynek. Był to niewielki kościółek, w środku znajdował się miniaturowy ołtarz i mnóstwo obrazków świętych, w tym obraz przedstawiający Świętą Iverię i „Drzewo Życia”. Skorzystaliśmy z okazji i wykorzystaliśmy bezpieczne mury kościółka jako schronienie i miejsce na krótki odpoczynek.
Ruszyliśmy dalej. Po chwili marszu we mgle na naszej drodze stanął pewien człowiek. Co on tu robił na takim odludziu na szczycie góry? Był to pasterz, który pilnował bydło i konie które mijaliśmy idąc tutaj. Zapytawszy o drogę w kierunku wioski Marielisi, pasterz wskazał nam odpowiedni kierunek. Idąc drogą na Marielisi liczyliśmy że prędzej czy później trafimy na rozwidlenie szlaków. Jednak nie było nam to dane…
Zaczęliśmy schodzić z wysokich wzgórz. Po drugiej stronie góry zstępujące i pędzące chmury już tak nie doskwierały i nieco poprawiła się widoczność (50m). Szliśmy chwilę nad bezkresnym urwiskiem, po czym wkroczyliśmy do lasu. Stare i powykręcane korzenie i konary drzew były całe pokryte mchem oraz porostami. Soczyście zielone krzewy i wilgotne od deszczu liście przypominały raczej amazońską dżunglę aniżeli górski las. Całość zatopiona była w szarej, rzadkiej mgle. Wędrówka przez ten mroczny, gęsty las sprawiała niesamowite wrażenie. Podłoże po którym przyszło nam iść było bardzo błotniste i grząskie. Trzeba było bardzo rozważnie stawiać kroki, szukać odpowiedniej drogi, wyszukiwać bezpiecznie przejścia, , chwytać się gałęzi dla równowagi. Jeden fałszywy krok, źle postawiona noga i but zapadał się w błocie. Idąc cały czas w dół, przedzierając się przez podmokły, ciemny las, walczyliśmy z zimnem i błotem. Klimat tej wędrówki był jakby nie z tej ziemi.
Jednakże po paru godzinach takiej przeprawy byliśmy już bardzo zmęczeni. Mimo rozważnie stawianych kroków, nasze buty całe były umorusane w błocie i mokre. Już od pewnego momentu nie obchodziło nas gdzie stąpamy, tylko parliśmy do przodu przez kałuże błota i wody. Nie wiedzieliśmy nawet, czy idziemy dobrą drogą - szlak nie był wcale oznaczony. Krocząc i przedzierając się przez błotniste, zdradliwe ścieżki, zaczęliśmy powoli powątpiewać w słuszność obranej drogi. Rozwidlenia szlaków, którego tak wypatrywaliśmy, nie było.
Po jakimś czasie wyszliśmy na odsłoniętą od drzew polanę. Z boku, pod starym drzewem, znajdował się grób. Na kamiennym nagrobku widniał portret zmarłego, wyryte było również imię : როსარინ (Rosarin). Obok nagrobka stała na wpół pełna butelka z jakąś przezroczystą cieczą oraz stakan. Jak się okazało, była to czacza. Została najprawdopodobniej tu zostawiona, aby każdy wędrowiec przechodzący koło miejsca pochówku Rosarina mógł wypić za pokój jego duszy. Tak też uczyniliśmy, licząc, że duch Rosarina pomoże nam obrać właściwą drogę przez gęsty las.
Byliśmy już bardzo zmęczeni i zrezygnowani. W marszu byliśmy już od dobrych paru godzin a droga nieustannie prowadziła w dół. Z czasem weszliśmy na kamienisty szlak jakiegoś starego górskiego potoku. Wąski korytarz, w około okalały był przez krzewy i gałęzie, a pod nogami strumień, śliskie skały, luźne kamienie i błoto. Dużo błota. Utrata równowagi i upadek był tylko kwestią czasu...
Gdy strudzeni szliśmy tym kamienistym korytarzem, nastąpiło niespodziewane spotkanie. Czyżby duch Rosarina przysłał nam pomoc? Ni stąd ni zowąd, przed nami stanęło trzech mężczyzn. Uzbrojeni w karabiny, siedzieli na kucykach i prowadzili ze sobą jeszcze dwa małe źrebaki. Widocznie przeprowadzali konie przez park. Gdy spytaliśmy ich o drogę i o rozwidlenie, ich odpowiedź wprawiła nas w zdumienie. Znajdowaliśmy się daleko poza szlakiem, w miejscu nie zaznaczonym na żadnej mapie. A więc zgubiliśmy się! Musiało to nastąpić już na samym początku, gdy w gęstych chmurach przy małej widoczności podchodziliśmy pod wzgórze i obchodziliśmy szczyt. Teraz mieliśmy dwa wyjścia – albo zawrócić, albo kontynuować schodzenie, udając się w kierunku wioski Marielisi. Według spotkanych ‘rangerów’, do wioski było aż 25km…
Nie mieliśmy zbytnio wyboru. Albo zawrócić i spróbować odnaleźć szlak i spać nie wiadomo gdzie, albo iść w dół do wioski. Postanowiliśmy iść w dół. Jeden z jeźdźców , imieniem Soso, widząc naszą trudną sytuację, postanowił nam pomóc. Przełożył część naszych plecaków na swojego konia, odciążając tym część naszej ekipy. Soso powiedział, że odeskortuje nas do najbliższej gastienicy, czyli hotelu, który miał być oddalony o jedynie 3 km drogi.
Jednak z 3 km zrobiły się 3 godziny. Droga była bardzo trudna i wymagająca. Dużo luźnych i obsuwających się kamieni, śliskiego błota, stromo. Schodzenie okazało się znacznie bardziej trudniejsze od wczorajszego podchodzenia pod górę. W podchodzeniu bardziej liczyła się siła i mięśnie, schodzenie natomiast jest bardziej trudniejsze technicznie i obciążające stawy.
Szliśmy tak przez wzgórza, polany, kręte wąwozy, pastwiska, żleby, koryta wyschniętych potoków. Byliśmy już bardzo zmęczeni. W pewnym momencie naszym oczom ukazał się podnoszący na duchu widok – przepiękny pejzaż z potężnymi górami, mniejszymi wzgórzami i pagórkami, wszystko usiane malutkimi wiejskimi domkami. Oto Marielisi. Do schroniska pozostało już niewiele drogi.
Po chwili dotarliśmy do rozwidlenia dróg. Soso oznajmił, iż tutaj nasze drogi niestety rozchodzą się. Pomocny pasterz musiał odstawić źrebaki do sąsiedniej wioski. Żegnając się z Soso, wręczyliśmy mu widokówkę z Gdańska i zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie. Gdyby nie on, do tej pory zapewne błąkalibyśmy się gdzieś poza szlakami w lesie w parku Borżomi.
Do Marielisi zostało już tylko 3km. Gdy ubraliśmy ponownie nasze plecaki, wydawały się one ze dwa razy cięższe. Droga cały czas była bardzo podobna. Wąski, kręty wąwóz prowadzący w dół i sterty kamieni. Na szczęście błoto już się skończyło.
Zapadał już zmrok, a my wciąż byliśmy daleko od znalezienia hotelu. Napotkany człowiek wskazał nam drogę, ale chyba pomylił kierunki i przez to straciliśmy trochę czasu na błądzenie po okolicy po ciemku. Po godzinie znaleźliśmy po drugiej stronie rzeki poszukiwany hotelik. Przemoczeni i zmęczeni, nie marzyliśmy o niczym innym jak o kąpieli i ciepłej strawie. Pukamy do drzwi. W środku ciemno. Zamknięte!
Co robić? Jakimś zrządzeniem losu przechodzący człowiek obiecał poinformować odpowiednie osoby o przybyciu gości. Po chwili gastienica stała przed nami otworem.
Warunki w środku były bardzo dobre, wręcz luksusowe. Miękkie łóżka, czajnik elektryczny, 2 łazienki z ciepłą wodą. Cena też adekwatna, bo aż 20 lari za osobę. Jednak byliśmy już w takim stanie że cena nas najmniej obchodziła. Ciepły prysznic i miska gorącej zupy to było to na co czekaliśmy.
Nasza przygoda z parkiem Borżomi zakończyła się nieco przedwcześnie. Po dzisiejszej przeprawie mieliśmy jednak dość na jakiś czas trekkingu.