Ze snu wyrwał nas donośny śpiew. To Muezzin – muzułmański duchowny, który z minaretu melodyjnym śpiewem nawołuje wiernych do modlitwy. Okazuje się, że już jesteśmy w Stambule, w bazie Torusa. Przybyliśmy trochę wcześniej niż planowano, więc kierowcy pozwolili nam pospać jeszcze trochę w autokarze.
Jest godzina 6.00. Musimy opuścić już autokar. Zabieramy nasze ciężkie plecaki i ruszamy w Wielki Stambuł. Na szczęście autokar zatrzymał się dość blisko centrum i nie musimy podjeżdżać nigdzie tramwajem, zresztą i tak nie mamy pieniędzy. Kierujemy się w stronę dzielnicy meczetów Eminönű, gdzie również znajduje się duża ilość tanich hosteli dla młodzieży. Dzielnica ta znajduje się w europejskiej części miasta, w samym rogu nad Bosforem. Tutaj właśnie znajdują się największe zabytki Istambułu. Nie będziemy musieli więc przebywać dużych odległości aby dostać się do interesujących nas obiektów.
Jest wcześnie rano, sklepy i kantory jeszcze pozamykane. Na ulicach prawie w ogóle nie ma ludzi. Widok ośmiorga turystów objuczonych plecakami wzbudził jednak ciekawość napotkanego Turka. Opowiedział on nam niesamowitą historię, na którą prawię się nabraliśmy. Okazuje się, że każdy, kto przyjeżdża do Istambułu musi być ‘wkręcony’ w jakiś kawał. Dzięki temu będzie miał udany pobyt.
Podzieleni na podgrupy szukamy taniego hostelu w którym mogli byśmy się zatrzymać na parę dni. Sprawdzamy więc najpierw „zagłębie hosteli”, gdzie na jednej ulicy oraz w bocznych alejkach znajduje się ich przeszło dwadzieścia. Już tutaj można być świadkiem ogromnej tureckiej dbałości o klienta. Pracownicy hosteli, choć jeszcze zmęczeni i zaspani, nawołują, zapraszają do środka, oprowadzają, pokazują wnętrze, oferują różne atrakcje. Robią wszystko, abyśmy się zatrzymali właśnie u nich. Mamy nieco trudności ze znalezieniem miejsca dla ośmiu osób. Najniższą cenę za nocleg jaką udaje nam się wynegocjować to 17 YTL za osobę (YTL to turecki lir, za jednego dolara płacą około 1,1 YTL), w tym śniadanie, Internet i inne atrakcje.
Jednak decydujemy się na o wiele tańszy hotel położony nieco dalej. Hotel Erenler położony jest dość blisko sułtańskiego pałacu Topkapi. Nie jest on stricte przystosowany dla podróżników i turystów jak hostele, ale nocleg kosztuje tylko 10 YTL/os w 6-cio osobowym pokoju(oczywiście po negocjacji). Wynajmujemy jeszcze pokój 2-os (12,5YTL/os). Jesteśmy zmęczeni, więc zalegamy na łóżkach i próbujemy odespać podróż. Dziś czeka nas długi i pracowity dzień.
Po paru godzinach ruszamy na zwiedzanie Istambułu. W oko wpada duża ilość meczetów i charakterystycznych, strzelistych minaretów. Na każdym kroku ktoś próbuje ci coś sprzedać – a to wodę (Suksu! Suksu!), a to paciorki, a to kukurydze, skarpetki itd. Gdy przechodzi się koło restauracji czy nawet budki z kebabami (których jest tu pełno), nawoływacze witają wszystkich zwrotem „Hello my friend!” i nalegają aby się skorzystało z ich oferty. Gdy dowiadują się, że jesteśmy z Polski, witają nas swojskim „Dzień dobry, my friend!” i dalej usiłują nas gdzieś zaciągnąć lub coś wcisnąć. Czasem ciężko jest odmówić, ale na razie mamy inne plany.
Przed nami TOPKAPI – monumentalny pałac Sułtanów Osmańskich – jeden z największych zabytków miasta (w sumie chyba największy). Pałac jest wprost ogromy i zajmuje dużą powierzchnie tuż nad brzegiem Bosforu. Wstęp kosztuje 10 YTL, ale nie sposób wszystkiego zobaczyć w przeciągu paru godzin. Oprócz wspaniałej architektury pałacowej z bogato zdobionymi ornamentami, złoceniami, itp., w Topkapi znajdziemy multum eksponatów z sułtańskiego skarbca. Wśród przedmiotów wysadzanych diamentami, szmaragdami, rubinami, miejscami aż kipiącymi od przepychu i złota, na uwagę zasługuje słynny sułtański ceremonialny sztylet (częsty motyw z pocztówek), wielki diament, a także relikwie – w tym odcisk stopy samego Mahometa i inne święte przybory.
Za wstęp do Haremu, czyli kompleksu, gdzie mieszkały konkubiny, nałożnice i żony sułtana wraz ze strzegącymi porządku eunuchami trzeba zapłacić kolejne 10 YTL, ale nie są to stracone pieniądze. Liczne komnaty są upiększone ornamentami, pięknymi kaflami i mozaikami. Kopuły w każdej większej komnacie są pokryte robiącymi wrażenie wspaniałymi freskami, złotem, zdobieniami, cytatami z Koranu. Zwiedzanie całego kompleksu pałacowego Topkapi zajęło nam prawie 4h, a i tak nie zdołaliśmy zobaczyć wszystkiego.
Gdy my zwiedzaliśmy pałac, Kuba wraz z Łukaszem, którzy już byli wcześniej w Istambule, pojechali na dworzec autobusowy w celu zakupienia biletów do Gruzji. Bilety kosztowały około 40 euro, a Turek z biura powiedział, żeby przyjść jutro na dworzec żeby wskazać miejsce, z którego miał odjeżdżać autobus.
Następny na naszej liście do zwiedzania jest Błękitny Meczet – jeden z symboli miasta. Jak w każdym muzułmańskim meczecie, przed wejściem należy zdjąć buty, a kobiety muszą nałożyć chusty i spódnice (jak ktoś nie ma to rozdają przy wejściu). W środku wielką kopułę, pokrytą pięknymi błękitnymi freskami i motywami roślinnymi, podtrzymują cztery masywne kamienne filary zwane ‘słoniowymi nogami’. Wygląda to naprawdę imponująco. Podłoga wyłożona jest miękkim dywanem, a nad głowami znajdują się żelazne żyrandole i świece. Wszystko wygląda wspaniale, jednak dobre wrażenie psuje nieco tłum turystów szwędających się po meczenie i pstrykających non stop fotki, gdy w międzyczasie muzułmanie odprawiają swoje modły (Błękitny Meczet to normalnie działająca świątynia).
Pogoda jest bardzo ładna, choć czasami słońce mocno dokucza. Postanawiamy przedostać się na drugą stronę kanału, za Złoty Róg (cały czas jest to część europejska). Znajduje się tam dzielnica rozrywki, Beyoglu, z licznymi restauracyjkami, kawiarniami, palarniami fajek wodnych a także dyskotekami i klubami. Nad dzielnicą króluje wieża Galata – charakterystyczny punkt tej części miasta. Droga do Beyoglu wiedzie przez dwupoziomowy most Galacki. Na dolnym poziomie znajduje się cały rządek kawiarni i restauracji, oczywiście z nawoływaczami z frazą „Hello my friend” na ustach. Na wyższym poziomie znajduje się jezdnia oraz torowisko, tutaj także swoje miejsce upatrzyli liczni wędkarze. Jest ich pełno – stoją ciasno jeden obok drugiego i co chwile zanurzają wędziska w Bosforze. Zbiory mają jednak skromne – wędkarzy jest chyba za dużo na występującą ilość ryb.
Beyoglu ma swój urok. Do wieży Galata prowadzi wąska i bardzo stroma uliczka. Po bokach oprócz standardowych kebabów i tym podobnych, znajdują się sklepy z instrumentami oraz muzycznym sprzętem elektronicznym z najwyższej półki (sklepów tych naliczyliśmy przeszło kilkadziesiąt). Z wieży Galata rozpościera się widok na cały Stambuł i cieśninę Bosfor, jednak tym razem darujemy sobie, gdyż cena 10 YTL za widoczek wydaje się być grubo przesadzona.
Podróż do Jądra ciemności. Po wizycie na głównym szerokim deptaku Beyoglu, Kuba zaproponował abyśmy odwiedzili położone „niedaleko” Muzeum Adama Mickiewicza. Skąd lokalizacja muzeum polskiego wieszcza w takim miejscu? Nie wiadomo. I jak się później okazało, wizyta w tym miejscu była jednym z przeżyć którego nigdy nie zapomnimy. Wyszliśmy z dzielnicy przecinając ruchliwą 3-pasmową jezdnie. Była to granica między dwoma różnymi światami. Wkroczyliśmy bowiem w rejon zamieszkały przez biedotę, niby-slumsy (choć to za mocne słowo). Wąska droga prowadziła ostro w dół. Zamiast sklepików i kawiarni – obdrapane i popadające w ruinę kamieniczki i domy. Po ulicy przetaczały się sterty gnanych przez wiatr śmieci. Między ponurymi budynkami rozpostarte były linki z praniem należące do mieszkańców. Patrzyli oni na nas, a ich zimny wzrok zdawał się być przeszywający na wylot. Zupełnie jakby zadawali sobie pytanie, co pcha takich nieświadomych turystów w tak niedostępne i straszne miejsce.
Idziemy dalej w dół ulicy. Z każdym krokiem zbliżaliśmy się do jądra jakiejś nieopisanej, bezkresnej ciemności. Z każdym krokiem pogrążaliśmy się głębiej i głębiej w mroku. Nasza wędrówka wydawała się nie mieć końca. Szliśmy i szliśmy, ulica wiła się niczym przewód, na którego końcu podpięty był on – Adam Mickiewicz. Zostaliśmy zaczepieni przez miejscowych mieszkańców. Na twarzy jednego z nich, ubranego w łachmany Turka, rysowały się oznaki szaleństwa. Drugi Turek był natomiast schludnie ubrany, zupełnie nie pasował do otaczającej nas ciemnej okolicy. Gdy zapytawszy dowiedział się o celu naszej wędrówki, jego twarz nabrała kamiennego wyrazu.
- Nie idźcie tam – ostrzegł nas. – People there crazy !
Czyżby wyglądało na to, że głębiej w najmroczniejszych zakamarkach Beyoglu czekała na nas jeszcze większa ciemność?
- There more danger, you not go there! – ostrzeżenie turka o czyhającym u kresu podróży niebezpieczeństwie wydawała się być przekonywująca. Wskazał nam też miejsce, gdzie można, gdybyśmy potrzebowali, nabyć narkotyki. Pozbierawszy ostatnie resztki zdrowego rozsądku, postawiamy jednak zawrócić. Czy mogliśmy postąpić inaczej? Dalej była tylko groza. Groza…Groza.
Po tym wyczerpującym doświadczeniu wracamy przez kanał z powrotem do dzielnicy Eminonu. Postanawiamy zahaczyć też o niewielki meczet położony przy moście. Meczet ten sprawia jednak zgoła inne wrażenie niż ogromny i nastawiony na turystów „Blue Mosque”. Mimo, że ten jest znacznie mniejszy i nie tak bogato zdobiony, czuć tutaj przestrzeń i obecność boskiej siły. Siadamy w środku na miękkim dywanie, a w rogu tylko jeden muzułmanin oddaje pokłony Allahowi zwracając się w stronę Mekki. „Allah Akbar”.
To był bardzo męczący dzień. Część poszła od razu spać, a my (część męska) udaliśmy się na hotelowy taras, gdzie pod gwiazdami zajadaliśmy się soczystym arbuzem i popijaliśmy piwo „Efes” (w sklepach mały wybór alkoholi i drogo, muzułmanom zabrania pić religia). Mimo wieczoru, jest bardzo ciepło i na upartego można było spać na dworzu na karimatach. Siedząc tak poznaliśmy mówiącego po polsku Turka. Studiował on we Wrocławiu architekturę, ma też żonę polkę. Duża część spotkanych przez nas Turków ma coś wspólnego z Polską. Albo tam studiowali, albo się pożenili, albo robili kiedyś z Polakami biznesy handlując skórą i futrami.
Jest wcześnie rano, sklepy i kantory jeszcze pozamykane. Na ulicach prawie w ogóle nie ma ludzi. Widok ośmiorga turystów objuczonych plecakami wzbudził jednak ciekawość napotkanego Turka. Opowiedział on nam niesamowitą historię, na którą prawię się nabraliśmy. Okazuje się, że każdy, kto przyjeżdża do Istambułu musi być ‘wkręcony’ w jakiś kawał. Dzięki temu będzie miał udany pobyt.
Podzieleni na podgrupy szukamy taniego hostelu w którym mogli byśmy się zatrzymać na parę dni. Sprawdzamy więc najpierw „zagłębie hosteli”, gdzie na jednej ulicy oraz w bocznych alejkach znajduje się ich przeszło dwadzieścia. Już tutaj można być świadkiem ogromnej tureckiej dbałości o klienta. Pracownicy hosteli, choć jeszcze zmęczeni i zaspani, nawołują, zapraszają do środka, oprowadzają, pokazują wnętrze, oferują różne atrakcje. Robią wszystko, abyśmy się zatrzymali właśnie u nich. Mamy nieco trudności ze znalezieniem miejsca dla ośmiu osób. Najniższą cenę za nocleg jaką udaje nam się wynegocjować to 17 YTL za osobę (YTL to turecki lir, za jednego dolara płacą około 1,1 YTL), w tym śniadanie, Internet i inne atrakcje.
Jednak decydujemy się na o wiele tańszy hotel położony nieco dalej. Hotel Erenler położony jest dość blisko sułtańskiego pałacu Topkapi. Nie jest on stricte przystosowany dla podróżników i turystów jak hostele, ale nocleg kosztuje tylko 10 YTL/os w 6-cio osobowym pokoju(oczywiście po negocjacji). Wynajmujemy jeszcze pokój 2-os (12,5YTL/os). Jesteśmy zmęczeni, więc zalegamy na łóżkach i próbujemy odespać podróż. Dziś czeka nas długi i pracowity dzień.
Po paru godzinach ruszamy na zwiedzanie Istambułu. W oko wpada duża ilość meczetów i charakterystycznych, strzelistych minaretów. Na każdym kroku ktoś próbuje ci coś sprzedać – a to wodę (Suksu! Suksu!), a to paciorki, a to kukurydze, skarpetki itd. Gdy przechodzi się koło restauracji czy nawet budki z kebabami (których jest tu pełno), nawoływacze witają wszystkich zwrotem „Hello my friend!” i nalegają aby się skorzystało z ich oferty. Gdy dowiadują się, że jesteśmy z Polski, witają nas swojskim „Dzień dobry, my friend!” i dalej usiłują nas gdzieś zaciągnąć lub coś wcisnąć. Czasem ciężko jest odmówić, ale na razie mamy inne plany.
Przed nami TOPKAPI – monumentalny pałac Sułtanów Osmańskich – jeden z największych zabytków miasta (w sumie chyba największy). Pałac jest wprost ogromy i zajmuje dużą powierzchnie tuż nad brzegiem Bosforu. Wstęp kosztuje 10 YTL, ale nie sposób wszystkiego zobaczyć w przeciągu paru godzin. Oprócz wspaniałej architektury pałacowej z bogato zdobionymi ornamentami, złoceniami, itp., w Topkapi znajdziemy multum eksponatów z sułtańskiego skarbca. Wśród przedmiotów wysadzanych diamentami, szmaragdami, rubinami, miejscami aż kipiącymi od przepychu i złota, na uwagę zasługuje słynny sułtański ceremonialny sztylet (częsty motyw z pocztówek), wielki diament, a także relikwie – w tym odcisk stopy samego Mahometa i inne święte przybory.
Za wstęp do Haremu, czyli kompleksu, gdzie mieszkały konkubiny, nałożnice i żony sułtana wraz ze strzegącymi porządku eunuchami trzeba zapłacić kolejne 10 YTL, ale nie są to stracone pieniądze. Liczne komnaty są upiększone ornamentami, pięknymi kaflami i mozaikami. Kopuły w każdej większej komnacie są pokryte robiącymi wrażenie wspaniałymi freskami, złotem, zdobieniami, cytatami z Koranu. Zwiedzanie całego kompleksu pałacowego Topkapi zajęło nam prawie 4h, a i tak nie zdołaliśmy zobaczyć wszystkiego.
Gdy my zwiedzaliśmy pałac, Kuba wraz z Łukaszem, którzy już byli wcześniej w Istambule, pojechali na dworzec autobusowy w celu zakupienia biletów do Gruzji. Bilety kosztowały około 40 euro, a Turek z biura powiedział, żeby przyjść jutro na dworzec żeby wskazać miejsce, z którego miał odjeżdżać autobus.
Następny na naszej liście do zwiedzania jest Błękitny Meczet – jeden z symboli miasta. Jak w każdym muzułmańskim meczecie, przed wejściem należy zdjąć buty, a kobiety muszą nałożyć chusty i spódnice (jak ktoś nie ma to rozdają przy wejściu). W środku wielką kopułę, pokrytą pięknymi błękitnymi freskami i motywami roślinnymi, podtrzymują cztery masywne kamienne filary zwane ‘słoniowymi nogami’. Wygląda to naprawdę imponująco. Podłoga wyłożona jest miękkim dywanem, a nad głowami znajdują się żelazne żyrandole i świece. Wszystko wygląda wspaniale, jednak dobre wrażenie psuje nieco tłum turystów szwędających się po meczenie i pstrykających non stop fotki, gdy w międzyczasie muzułmanie odprawiają swoje modły (Błękitny Meczet to normalnie działająca świątynia).
Pogoda jest bardzo ładna, choć czasami słońce mocno dokucza. Postanawiamy przedostać się na drugą stronę kanału, za Złoty Róg (cały czas jest to część europejska). Znajduje się tam dzielnica rozrywki, Beyoglu, z licznymi restauracyjkami, kawiarniami, palarniami fajek wodnych a także dyskotekami i klubami. Nad dzielnicą króluje wieża Galata – charakterystyczny punkt tej części miasta. Droga do Beyoglu wiedzie przez dwupoziomowy most Galacki. Na dolnym poziomie znajduje się cały rządek kawiarni i restauracji, oczywiście z nawoływaczami z frazą „Hello my friend” na ustach. Na wyższym poziomie znajduje się jezdnia oraz torowisko, tutaj także swoje miejsce upatrzyli liczni wędkarze. Jest ich pełno – stoją ciasno jeden obok drugiego i co chwile zanurzają wędziska w Bosforze. Zbiory mają jednak skromne – wędkarzy jest chyba za dużo na występującą ilość ryb.
Beyoglu ma swój urok. Do wieży Galata prowadzi wąska i bardzo stroma uliczka. Po bokach oprócz standardowych kebabów i tym podobnych, znajdują się sklepy z instrumentami oraz muzycznym sprzętem elektronicznym z najwyższej półki (sklepów tych naliczyliśmy przeszło kilkadziesiąt). Z wieży Galata rozpościera się widok na cały Stambuł i cieśninę Bosfor, jednak tym razem darujemy sobie, gdyż cena 10 YTL za widoczek wydaje się być grubo przesadzona.
Podróż do Jądra ciemności. Po wizycie na głównym szerokim deptaku Beyoglu, Kuba zaproponował abyśmy odwiedzili położone „niedaleko” Muzeum Adama Mickiewicza. Skąd lokalizacja muzeum polskiego wieszcza w takim miejscu? Nie wiadomo. I jak się później okazało, wizyta w tym miejscu była jednym z przeżyć którego nigdy nie zapomnimy. Wyszliśmy z dzielnicy przecinając ruchliwą 3-pasmową jezdnie. Była to granica między dwoma różnymi światami. Wkroczyliśmy bowiem w rejon zamieszkały przez biedotę, niby-slumsy (choć to za mocne słowo). Wąska droga prowadziła ostro w dół. Zamiast sklepików i kawiarni – obdrapane i popadające w ruinę kamieniczki i domy. Po ulicy przetaczały się sterty gnanych przez wiatr śmieci. Między ponurymi budynkami rozpostarte były linki z praniem należące do mieszkańców. Patrzyli oni na nas, a ich zimny wzrok zdawał się być przeszywający na wylot. Zupełnie jakby zadawali sobie pytanie, co pcha takich nieświadomych turystów w tak niedostępne i straszne miejsce.
Idziemy dalej w dół ulicy. Z każdym krokiem zbliżaliśmy się do jądra jakiejś nieopisanej, bezkresnej ciemności. Z każdym krokiem pogrążaliśmy się głębiej i głębiej w mroku. Nasza wędrówka wydawała się nie mieć końca. Szliśmy i szliśmy, ulica wiła się niczym przewód, na którego końcu podpięty był on – Adam Mickiewicz. Zostaliśmy zaczepieni przez miejscowych mieszkańców. Na twarzy jednego z nich, ubranego w łachmany Turka, rysowały się oznaki szaleństwa. Drugi Turek był natomiast schludnie ubrany, zupełnie nie pasował do otaczającej nas ciemnej okolicy. Gdy zapytawszy dowiedział się o celu naszej wędrówki, jego twarz nabrała kamiennego wyrazu.
- Nie idźcie tam – ostrzegł nas. – People there crazy !
Czyżby wyglądało na to, że głębiej w najmroczniejszych zakamarkach Beyoglu czekała na nas jeszcze większa ciemność?
- There more danger, you not go there! – ostrzeżenie turka o czyhającym u kresu podróży niebezpieczeństwie wydawała się być przekonywująca. Wskazał nam też miejsce, gdzie można, gdybyśmy potrzebowali, nabyć narkotyki. Pozbierawszy ostatnie resztki zdrowego rozsądku, postawiamy jednak zawrócić. Czy mogliśmy postąpić inaczej? Dalej była tylko groza. Groza…Groza.
Po tym wyczerpującym doświadczeniu wracamy przez kanał z powrotem do dzielnicy Eminonu. Postanawiamy zahaczyć też o niewielki meczet położony przy moście. Meczet ten sprawia jednak zgoła inne wrażenie niż ogromny i nastawiony na turystów „Blue Mosque”. Mimo, że ten jest znacznie mniejszy i nie tak bogato zdobiony, czuć tutaj przestrzeń i obecność boskiej siły. Siadamy w środku na miękkim dywanie, a w rogu tylko jeden muzułmanin oddaje pokłony Allahowi zwracając się w stronę Mekki. „Allah Akbar”.
To był bardzo męczący dzień. Część poszła od razu spać, a my (część męska) udaliśmy się na hotelowy taras, gdzie pod gwiazdami zajadaliśmy się soczystym arbuzem i popijaliśmy piwo „Efes” (w sklepach mały wybór alkoholi i drogo, muzułmanom zabrania pić religia). Mimo wieczoru, jest bardzo ciepło i na upartego można było spać na dworzu na karimatach. Siedząc tak poznaliśmy mówiącego po polsku Turka. Studiował on we Wrocławiu architekturę, ma też żonę polkę. Duża część spotkanych przez nas Turków ma coś wspólnego z Polską. Albo tam studiowali, albo się pożenili, albo robili kiedyś z Polakami biznesy handlując skórą i futrami.