24-ty dzień podróży, czyli Chill-out

Cały dzisiejszy dzień mamy zamiar przeznaczyć na odpoczynek, relaks, kąpiele w jeziorze, jednym słowem - chill-out. Pierwsza od paru dni kąpiel była bardzo pożądana i orzeźwiająca. Zrobiliśmy też małą przepierkę (choć dość skutecznie utrudniał nam to młodzieniec pompujący wodę z jeziora poprzez dziurawy i sikający na boki wąż strażacki).
Przenieśliśmy się na drugą stronę jeziora na polankę (gdzie mieliśmy zamiar wczoraj w nocy dotrzeć), gdyż w naszym obozowisku nie było wcale cienia, a słońce paliło. Chcieliśmy tam poodpoczywać, poleżeć nad jeziorem, pokąpać się. Polanka z bliska jednak wyglądała jak z najgorszego koszmaru.

23-ci dzień podróży, czyli Śpimy pod mostem

Na szczęście rano było dużo czasu na odpoczynek. Planowany odjazd marszrutki z centrum Kazbegi dopiero o 15. Do tego czasu składamy obozowisko, jemy śniadanie, myjemy się w źródełku. Zostajemy niestety zbesztani przez robotnika pracującego przy remoncie kościoła. Według niego, myjąc w źródełku nogi, dokonaliśmy niecnego i ohydnego aktu profanacji tego świętego miejsca. Niestety było to jedyne źródło wody w okolicy.
O godzinie 13 byliśmy już spakowani i gotowi do zejścia. Schodzimy całą 10-tką. Chmury cały czas zasłaniają najwyższe szczyty Kaukazu, ale na szczęście po drugiej stronie doliny dobrze widoczny jest 4-tysięcznik Mt.Kuro. Schodzenie spod Tsmindy Sameby do Kazbegi idzie jak z płatka, praktycznie bez zatrzymania i postojów. Po drodze zdumiewające spotkanie. Oto dwoje anglików, których spotkaliśmy w marszrutce w Batumi i którzy „zgubili się” w Kutaisi. Jak widać, dzięki swojemu przewodnikowi z rozmówkami gruzińskimi, udało im się jakoś przeżyć. Ciekawe, czy będzie nam dane spotkać się z nimi jeszcze w Tbilisi.

22-gi gdzień podróży, czyli Lodowiec i Niebezpieczna Przeprawa

Ponieważ dziś czekała nas długa wędrówka do lodowca i z powrotem (wg przewodnika 6h w jedną stronę), zarządziliśmy pobudkę na 7.00 i wyjście wstępnie na 8.00. Nawiasem mówiąc noc w górach na wysokości prawie 2200m n.p.m. była dość zimna – trzeba było porządnie się ubrać przez załadowaniem do śpiwora. Po spakowaniu zapasów wody, jedzenia, zabraniu ciepłych kurtek i ubrań (w wysokich górach nigdy nic nie wiadomo) byliśmy gotowi do wyjścia. Razem z nami wspomniana dwójka poznaniaków. Kiedy wyruszaliśmy, cała nasza polana oraz wyższe partie gór były pokryte mgłą oraz chmurami. Nie było co marzyć aby ujrzeć cokolwiek w promieniu 100m, a co dopiero Kazbek, w kierunku którego zmierzaliśmy. Najpierw szliśmy granią, później szlak szedł skrajem zbocza. Słońce, mimo że cały czas niewidoczne, zaczynało już grzać i zrobiło się ciepło – można było iść w krótkich rękawkach.
Cały czas doskwierała nam mgła i chmury, które skutecznie zasłaniały ścieżkę i uniemożliwiały oglądanie górskich szczytów. Kiedy szlak stał się bardziej kamienisty, a roślinność bardziej skąpa i karłowata, w końcu udało nam się wyjść poza linię chmur i naszym oczom ukazało się błękitne niebo. W oddali było już widać szczyt wzgórza i przełęcz Sabertse, z której mieliśmy nadzieję zobaczyć nasz cel. I nie myliliśmy się. Kilkaset metrów dalej, z przełęczy, było widać potężny, choć w dalszym ciągu spowity chmurami Kazbek. Skalny szczyt był w wielu miejscach pokrytym białym puchem. Nieco poniżej Mkinwarcweri
zalegał masywny lodowiec Gergeti. Był koloru biało-niebiesko-brązowego i wydawał się nieco brudny od zalegającego na nim piachu. Z lodowca wychodził wielki jęzor, spod którego wypływał bystry strumień roztopionej wody formujący potężną rzekę, której szum i łoskot słychać było już z daleka. Nieco powyżej lodowca można było ujrzeć Stację Meteo – obowiązkowy przystanek jeżeli planowało się zdobycie szczytu.
Pogoda i zachmurzenie zmieniały się z minuty na minutę. Zrobiło się też dużo wietrzniej i zimniej. Nie chcąc tracić czasu i dobrej dyspozycji fizycznej, rozdzieliliśmy się na mniejsze podgrupy. Gdy część odpoczywała, ja z Kubą poszliśmy w kierunku lodowca. Należało przez jakiś czas iść kamienną ścieżką w dół wzdłuż zbocza, a później w górę korytem górskiej rzeki. Koryto to było dość szerokie i pokryte dużymi głazami i kamieniami. Sądząc po wyżłobieniach w gruncie, wydawało się, że niegdyś rzeka ta była znacznie szersza i większa. Mimo, że teraz strumień nie był bardzo silny, to przekroczenie go suchą stopą nastręczało nieco trudności. Trzeba było iść w górę nurtu, gdzie można było znaleźć odpowiednie miejsce do przeskoczenia rzeki po śliskich kamieniach. Dalej ścieżka szła ciągle w górę.
Po jakimś czasie zza niewielkiego wzniesienia wyłoniła się potężna lodowcowa rzeka. To właśnie jej odgłos tak dobrze cały czas słyszeliśmy. Nurt był bardzo silny, ogromne ilości wytopionej z lodowca brązowo-błotnistej wody spływały z wielkim hukiem w pobliską kilkunastometrową przepaść. Czuć było tą niesamowitą, dziką siłę żywiołu.
Chcieliśmy przekroczyć tą lodową rzekę, tak aby zbliżyć się do schroniska i jednocześnie starając się ominąć czoło lodowca. Jednak idąc w górę strumienia po postrzępionych skałach i roztrzaskanych głazach, nie sposób było znaleźć dogodne miejsce do przekroczenia nurtu cało i bezpiecznie. Idąc cały czas w górę, byliśmy już właściwie na lodowcu. Brak było jakiejkolwiek wyznaczonej ścieżki. Pod luźnym i śliskim piaskiem i żwirem widać było niemal przeźroczysty, zmrożony na kamień lód. Lód cały czas topił się, krople przeradzały się w pojedyncze strużki żlebiące niewielkie korytka, które w później wpadały we wspomnianą wyżej potężną lodowcową rzekę.
Nie było innej drogi jak tylko próbować obejść rzekę z lewej strony (z prawej była kilkunastometrowa przepaść) i dostać się do położonego wyżej czoła i boku lodowca. Mieliśmy nadzieję na możliwość przejścia lodowca w poprzek w kierunku Stacji Meteo. Napotkany na drodze Szwajcar (polskiego pochodzenia nawiasem mówiąc) jednak zbił nas nieco z tropu. Według niego, przejście przez lodowiec o tej porze bez specjalistycznego sprzętu i raków było bardzo niebezpieczne. Nie chcąc ryzykować ewentualnego poślizgnięcia i upadku w przepaść, Szwajcar zawrócił. No nic. Spróbujemy zatem dojść do podnóża Gegreti i wtedy ocenimy sytację.
Oddalając się od rzeki krajobraz stawał się iście księżycowy. Niewysokie i strome pagórki pokryte śliskim, luźnym rumoszem skrywały pod sobą zmrożoną lodową skałę. Nie było widać żadnego życia, żadnej trawy, tylko lód, skały i kamienie. Mgła w dalszym ciągu ograniczała widoczność do kilkudziesięciu metrów. Droga stawała się też coraz trudniejsza i bardziej wymagająca. Nie trudno było o poślizgnięcie, utratę równowagi i osunięcie w dół. Gdy wchodziliśmy na kolejne szczyty i pagórki w nadziei ujrzenia czoła lodowca i jakiegoś celu, widać było tylko kolejne kamieniste i jałowe wzgórza. Czekając na największym wzniesieniu, w oddali zobaczyliśmy resztę naszej grupy. Najwyraźniej szli inną drogą niż nasza dwójka, bardziej na lewo, omijając w ten sposób potężną lodową rzekę.
Po spotkaniu rozmówiliśmy się co do dalszych planów i trasy. Skoro według szwajcara droga w poprzek lodowca była nie do przejścia, nie było więc co forsować się za wszelką cenę z dojściem do schroniska. Postanowiliśmy więc, że spróbujemy dość pod lodowiec jak najwyżej się da.
W oddali niewyraźnie zza chmur widoczna była lodowa grań, gdzie jak się wydawało, można było przejść na drugą stronę masywu Kazbeka i do schroniska trawersem przez lodowiec. Jednak droga stawała się coraz trudniejsza. Luźne kamienie i śliski żwir wraz z wystającym spod piasku żywym lodem skutecznie utrudniały wspinaczkę. Dawał się we znaki brak wysokogórskiego sprzętu. Na dalszą wędrówkę zdecydowałem się jednak sam, reszta grupy została i postanowiła na mnie zaczekać aż wrócę z grani. Przedzierałem się przez ten jałowy, martwy krajobraz coraz wyżej i wyżej. Grań była już w zasięgu wzroku, ale po chwili znów mgła wszystko zasłaniała. Zostało już tylko kilkadziesiąt metrów. Niepewny grunt, śliskie lodowe i strome podłoże, jeden niepewny krok i zlatuję dwa metry w dół razem z niewielką lawiną kamienisto-błotną. Wciąż idę dalej. Pogoda zmienia się w mgnieniu oka, dookoła gęsta mgła, wieje wiatr, zimno. Oglądam się za siebie, jednak nikogo nie widzę. Kolejny upadek. Ląduje tym razem na kolanach i osuwam się starając się rękami chwytać skał i hamować. Coraz trudniej utrzymać równowagę na tym zdradzieckim gruncie. Im wyżej, tym wiatr coraz silniejszy, a mgła osadza kropelki rosy na moich włosach i twarzy. Spoglądam w górę. Stromy lodowy jęzor wydaje się nie do przebycia. Wraz z kolejnym upadkiem i osunięciem postanawiam dać sobie spokój. Rezygnuję i zawracam. Do grani pozostało zaledwie 10 metrów.
Ze względu na mgłę nie widać moich towarzyszy. Schodzenie po lodowym osuwisku okazuje się jeszcze trudniejsze niż wspinanie się, ale na szczęście postępuje znacznie szybciej. Po dołączeniu do grupy już w 10-tkę postanawiamy zejść na dół do obozu. Powinno nam to zająć około 2,5h.
Próbujemy drogi tuż przy boku lodowego jęzora, jednakże okazuje się ona zbyt niepewna, pełna lodowych szczelin i korytek. Trzeba zawrócić na kamieniste pagórki pokryte rumoszem i kontynuować drogę w dół. Mijamy z lewej strony potężną lodowcową rzekę nad przepaścią, a po niedługim czasie natrafiamy na strumień, który musimy jakoś przekroczyć. Z niemałymi trudnościami udaje się przeskoczyć po kamieniach na drugi brzeg. Dalej ścieżka jest dość prosta, więc pokonujemy ją dość szybkim marszem. Jeszcze przed zmrokiem docieramy do obozu. Jesteśmy tak zmęczeni, że tylko przygotowujemy na prędce jakieś zupki chińskie i zaraz kładziemy się spać. Nawet ogniska nie chce nam się palić. To był bardzo wyczerpujący dzień pełen wrażeń.


21-szy dzień podróży, czyli U Podnóży Kazbeka

Dziś mamy zamiar opuścić kwaterę i ruszyć w końcu w konkretne góry. Próba w miarę wczesnego wyjścia spaliła jednak na panewce, gdy zaczęliśmy przyrządzać na zawtrak ogromną jajecznicę z 30 jajek. Pani właścicielka była już bardzo zdenerwowana i kazała nam w pośpiechu opuścić pokoje, wręcz się wynosić, gdyż ponoć czekali już następni turyści.
Po wymeldowaniu zrobiliśmy w sklepiku zakupy – zapasy żywności na 3 dni (klika chlebów, zupki w proszku, sery, konserwy itd.), wodę i inne. Pani sprzedawczyni od przesuwania dziesiątek paciorków na liczydle aż się pogubiła i długo nie mogła obliczyć należnej kwoty. W międzyczasie po raz pierwszy od naszego przybycia, chmury w wysokich partiach gór nieco się rozrzedziły i odsłoniły nam majestatyczny Kazbek. Szczyt ten, prawie cały pokryty śniegami, jest znacznie wyższy od innych i góruje w okolicy. Naszym celem na dziś jest dotarcie do klasztoru Świętej Trójcy Tsminda Sameba (წმინდა სამება), widocznego z dołu na tle wielkiego Kazbeka.
Do kościoła, znajdującego się na wysokości 2170m n.p.m. (miejscowość Kazbegi jest na wysokości ok. 1740m n.p.m.), prowadzą dwie drogi – bardziej stroma na przełaj zajmująca godzinę, oraz droga dla samochodów przewidziana na 3 godziny (da się przebyć w 1,5h). Każdy wybiera wariant optymalny dla siebie. Idzie się naprawdę przyjemnie, jest cień, nie ma takiej mordęgi jak przy podejściu pod Lomistmę w parku Borżomi. Po około dwóch godzinach już wszyscy byli na górze pod kościołem Świętej Trójcy. Kościół ten jest bardzo znany i stał się wręcz symbolem Gruzji. Jego malownicze położenie sprawia, że można go zobaczyć praktycznie na każdej gruzińskiej widokówce i w każdym przewodniku.
Po ulokowaniu się przy źródełku (świętej) wody, w planach nie mamy za wiele (poza rozbiciem namiotów). Nie namierzamy na razie nigdzie się dalej ruszać, resztę dnia przeznaczamy więc na odpoczynek i zaleganie na słońcu. Leżąc beztrosko mogliśmy obserwować ludzi przybyłych na górę do Tsmindy Sameby. Wśród nich były gromady japończyków z aparatami, Austriak/podróżnik/poliglota mówiący dobrze po polsku no i oczywiście multum polaków.
- Hi guys, where are you from?
- We are from Poland.
- Aha, my też, cześć.
Ten dialog można było słyszeć wiele razy. Gdy już wolnymi krokami zbliżał się wieczór, rozbiliśmy namioty niedaleko za wzgórzem, mając cały czas dobry widok na Tsmindę Samebę z jednej strony, a masywny Kazbek (który raz po raz odsłaniał się i chował za chmurami) z drugiej. Wieczorem rozpaliliśmy również ognisko, choć mieliśmy niemałe trudności z uzbieraniem odpowiedniej ilości suchego drewna. Do ognia przysiadła się również para studentów z Poznania, który ulokowali się po drugiej stronie polany. Mamy na jutro podobne plany, więc wyruszymy w góry w kierunku Stacji Meteorologicznej i Lodowca pod Kazbekiem razem w dziesiątkę.
Kiedy tak sobie siedzieliśmy przy ognisku i zjadaliśmy różne smakołyki, nagle natknął się na nas zbłąkany Gruzin. Nie mieliśmy pojęcia co tu robił na wysokości 2200m n.p.m. w środku nocy, ale był już nieźle wstawiony a jego mowa na tyle bełkotliwa i niewyraźna, że praktycznie nie dało się go zrozumieć. Kiedy nie mówił, jego przekrwione oczy wpatrywały się jednostajnie w punkt. Było to dość przerażające. Mroczny Gruzin nie zaszczycił nas jednak długo swoją niepokojącą obecnością.

20-ty dzień podróży, czyli Wieże z Kamienia

Po porannym myciu (co było nieco utrudnione przez owy rozwalony kran) oraz śniadaniu ruszyliśmy na miasto. W lokalnej informacji turystycznej nabyliśmy mapy regionu Kazbegi i okolicy (średniej jakości, wydrukowane po prostu na kilku kartkach na drukarce atramentowej) oraz dowiedzieliśmy się o ciekawych i wartych obejrzenia miejscach.
Na zwiedzanie okolicy Stepantsmindy planujemy przeznaczyć cały dzisiejszy dzień. Ruszamy więc w dół rzeki do pobliskiego Sno (სნო), gdzie ponoć znajdują się zabytkowe kamienne wieże obserwacyjne. Szlak prowadzi brzegiem rzeki Tergi, więc nie można się zgubić. Czasem ścieżka idzie bardzo wąską krawędzią na stromym zboczu, ale ogólnie nie sprawia większych trudności. Sno to wioska jak każda inna. Ciekawie jednak wygląda zabudowa i płoty wykonane warstwami z ciosanych kamieni, które swą strukturą przypominają drewno. W centralnym punkcie wioski oczywiście znajduje się wieża. Nie jest wysoka, jednak dojście na jej szczyt jest niedostępne. Wieże służyły do komunikacji między sąsiednimi osadami. W owych czasach, gdy nadciągał wróg (a to z południa albo od strony północnej z drugiej strony Kaukazu) w wieży rozpalano ogień. Był on widoczny w sąsiedniej wiosce i dzięku temu cała okolica była dość szybko zaalarmowana o nadciągającym nieprzyjacielu. Wieże te to istota Kaukazu. Kiedyś było ich dość sporo, choć obecnie tylko gdzieniegdzie możemy spotkać dobrze zachowane konstrukcje. Tą w miasteczku Sno można zobaczyć, nie jest to jednak jakaś super rewelacja.
Następnym miasteczkiem na trasie jest Sioni (სიონი), gdzie oprócz wspomnianej kamiennej wieży ma znajdować się także zabytkowy kościół z IX wieku. Miasteczko to jest oddalone o kilka kilometrów od Sno. Wieża ma dość ciekawe położenie na górującym w okolicy wysokim wzgórzu, tuż nad główną drogą. Można też wejść do środka po drabinie. Jest dość ponuro i nieco ciasno. Warto pokreślić, że niektóre wieże pełniły funkcje rónież obronne (ponoć służyły za schronienie dla całej wioski w razie wojny). Obok znajduje się kościół. Jednak nie wszystkim było dane wejść do środka ze względu na ostry rygor stróża/popa/dozorcy w zielonym mundurze. Mężczyzn wpuszczał tylko w długich spodniach, a kobiety tylko w chustach i spódnicach. Nie przechodziła nawet sztuczka z pożyczaniem i zamianą spodni... Byliśmy trochę zawiedzeni, bo przebyliśmy niezły kawał drogi żeby tu dotrzeć, i jak się okazuje nieco na marne.
W drodze powrotnej do pensjonatu (do miasteczka było około 2,5h pieszką) naszą uwagę przykuł szyld „Chinkalnia”, czyli jak się można domyślić, lokal serwujący gruzińskie pierogi. Gdy szliśmy w stronę Sioni również mijaliśmy ten przytułek, jednak wydawało nam się że restauracja (był szyld z napisem „Fast food”) składała się z białego ogrodowego stolika rozstawionego na podwórku i pięciu krzesełek na krzyż, pośród których pasła się krowa. Jednak po dalszych oględzinach okazało się, że lokal znajdował się głębiej w podwórku wewnątrz budynku. W środku było bardzo ładnie, i co ciekawe, cała restauracja była podzielona na oddzielne pokoje gdzie były stoliki. Podobne rozwiązanie widzieliśmy w Tbilisi. Może Gruzini nie lubią jak ktoś im przeszkadza gdy jedzą chinkali?
Po całym dniu łażenia byliśmy bardzo głodni więc złożyliśmy zamówienie na przeszło kilkadziesiąt dużych pierogów. Do tego doszło jeszcze domowe wino (2 lari/1 litr = tanio!), ciasto (które nota bene nazywało się pierog). Pierogi w porządku, lepsze jednak były te w Wardzii.
Gdy opuściliśmy restorana było już ciemno. Do naszej kwatery dotarliśmy bardzo szybko, idąc szybkim truchtem. Była już prawie północ. Mąż pani właścicielki nawet nas nie poznał, pytając zdziwiony „A wy to kim w ogóle jesteście?” Nie minęło dużo czasu i już znaleźliśmy się w łóżkach. Przebyta dziś trasa nie była specjalnie trudna, ale czuło się w nogach przebyte kilometry.