Po porannym myciu (co było nieco utrudnione przez owy rozwalony kran) oraz śniadaniu ruszyliśmy na miasto. W lokalnej informacji turystycznej nabyliśmy mapy regionu Kazbegi i okolicy (średniej jakości, wydrukowane po prostu na kilku kartkach na drukarce atramentowej) oraz dowiedzieliśmy się o ciekawych i wartych obejrzenia miejscach.
Na zwiedzanie okolicy Stepantsmindy planujemy przeznaczyć cały dzisiejszy dzień. Ruszamy więc w dół rzeki do pobliskiego Sno (სნო), gdzie ponoć znajdują się zabytkowe kamienne wieże obserwacyjne. Szlak prowadzi brzegiem rzeki Tergi, więc nie można się zgubić. Czasem ścieżka idzie bardzo wąską krawędzią na stromym zboczu, ale ogólnie nie sprawia większych trudności. Sno to wioska jak każda inna. Ciekawie jednak wygląda zabudowa i płoty wykonane warstwami z ciosanych kamieni, które swą strukturą przypominają drewno. W centralnym punkcie wioski oczywiście znajduje się wieża. Nie jest wysoka, jednak dojście na jej szczyt jest niedostępne. Wieże służyły do komunikacji między sąsiednimi osadami. W owych czasach, gdy nadciągał wróg (a to z południa albo od strony północnej z drugiej strony Kaukazu) w wieży rozpalano ogień. Był on widoczny w sąsiedniej wiosce i dzięku temu cała okolica była dość szybko zaalarmowana o nadciągającym nieprzyjacielu. Wieże te to istota Kaukazu. Kiedyś było ich dość sporo, choć obecnie tylko gdzieniegdzie możemy spotkać dobrze zachowane konstrukcje. Tą w miasteczku Sno można zobaczyć, nie jest to jednak jakaś super rewelacja.
Następnym miasteczkiem na trasie jest Sioni (სიონი), gdzie oprócz wspomnianej kamiennej wieży ma znajdować się także zabytkowy kościół z IX wieku. Miasteczko to jest oddalone o kilka kilometrów od Sno. Wieża ma dość ciekawe położenie na górującym w okolicy wysokim wzgórzu, tuż nad główną drogą. Można też wejść do środka po drabinie. Jest dość ponuro i nieco ciasno. Warto pokreślić, że niektóre wieże pełniły funkcje rónież obronne (ponoć służyły za schronienie dla całej wioski w razie wojny). Obok znajduje się kościół. Jednak nie wszystkim było dane wejść do środka ze względu na ostry rygor stróża/popa/dozorcy w zielonym mundurze. Mężczyzn wpuszczał tylko w długich spodniach, a kobiety tylko w chustach i spódnicach. Nie przechodziła nawet sztuczka z pożyczaniem i zamianą spodni... Byliśmy trochę zawiedzeni, bo przebyliśmy niezły kawał drogi żeby tu dotrzeć, i jak się okazuje nieco na marne.
W drodze powrotnej do pensjonatu (do miasteczka było około 2,5h pieszką) naszą uwagę przykuł szyld „Chinkalnia”, czyli jak się można domyślić, lokal serwujący gruzińskie pierogi. Gdy szliśmy w stronę Sioni również mijaliśmy ten przytułek, jednak wydawało nam się że restauracja (był szyld z napisem „Fast food”) składała się z białego ogrodowego stolika rozstawionego na podwórku i pięciu krzesełek na krzyż, pośród których pasła się krowa. Jednak po dalszych oględzinach okazało się, że lokal znajdował się głębiej w podwórku wewnątrz budynku. W środku było bardzo ładnie, i co ciekawe, cała restauracja była podzielona na oddzielne pokoje gdzie były stoliki. Podobne rozwiązanie widzieliśmy w Tbilisi. Może Gruzini nie lubią jak ktoś im przeszkadza gdy jedzą chinkali?
Po całym dniu łażenia byliśmy bardzo głodni więc złożyliśmy zamówienie na przeszło kilkadziesiąt dużych pierogów. Do tego doszło jeszcze domowe wino (2 lari/1 litr = tanio!), ciasto (które nota bene nazywało się pierog). Pierogi w porządku, lepsze jednak były te w Wardzii.
Gdy opuściliśmy restorana było już ciemno. Do naszej kwatery dotarliśmy bardzo szybko, idąc szybkim truchtem. Była już prawie północ. Mąż pani właścicielki nawet nas nie poznał, pytając zdziwiony „A wy to kim w ogóle jesteście?” Nie minęło dużo czasu i już znaleźliśmy się w łóżkach. Przebyta dziś trasa nie była specjalnie trudna, ale czuło się w nogach przebyte kilometry.
Na zwiedzanie okolicy Stepantsmindy planujemy przeznaczyć cały dzisiejszy dzień. Ruszamy więc w dół rzeki do pobliskiego Sno (სნო), gdzie ponoć znajdują się zabytkowe kamienne wieże obserwacyjne. Szlak prowadzi brzegiem rzeki Tergi, więc nie można się zgubić. Czasem ścieżka idzie bardzo wąską krawędzią na stromym zboczu, ale ogólnie nie sprawia większych trudności. Sno to wioska jak każda inna. Ciekawie jednak wygląda zabudowa i płoty wykonane warstwami z ciosanych kamieni, które swą strukturą przypominają drewno. W centralnym punkcie wioski oczywiście znajduje się wieża. Nie jest wysoka, jednak dojście na jej szczyt jest niedostępne. Wieże służyły do komunikacji między sąsiednimi osadami. W owych czasach, gdy nadciągał wróg (a to z południa albo od strony północnej z drugiej strony Kaukazu) w wieży rozpalano ogień. Był on widoczny w sąsiedniej wiosce i dzięku temu cała okolica była dość szybko zaalarmowana o nadciągającym nieprzyjacielu. Wieże te to istota Kaukazu. Kiedyś było ich dość sporo, choć obecnie tylko gdzieniegdzie możemy spotkać dobrze zachowane konstrukcje. Tą w miasteczku Sno można zobaczyć, nie jest to jednak jakaś super rewelacja.
Następnym miasteczkiem na trasie jest Sioni (სიონი), gdzie oprócz wspomnianej kamiennej wieży ma znajdować się także zabytkowy kościół z IX wieku. Miasteczko to jest oddalone o kilka kilometrów od Sno. Wieża ma dość ciekawe położenie na górującym w okolicy wysokim wzgórzu, tuż nad główną drogą. Można też wejść do środka po drabinie. Jest dość ponuro i nieco ciasno. Warto pokreślić, że niektóre wieże pełniły funkcje rónież obronne (ponoć służyły za schronienie dla całej wioski w razie wojny). Obok znajduje się kościół. Jednak nie wszystkim było dane wejść do środka ze względu na ostry rygor stróża/popa/dozorcy w zielonym mundurze. Mężczyzn wpuszczał tylko w długich spodniach, a kobiety tylko w chustach i spódnicach. Nie przechodziła nawet sztuczka z pożyczaniem i zamianą spodni... Byliśmy trochę zawiedzeni, bo przebyliśmy niezły kawał drogi żeby tu dotrzeć, i jak się okazuje nieco na marne.
W drodze powrotnej do pensjonatu (do miasteczka było około 2,5h pieszką) naszą uwagę przykuł szyld „Chinkalnia”, czyli jak się można domyślić, lokal serwujący gruzińskie pierogi. Gdy szliśmy w stronę Sioni również mijaliśmy ten przytułek, jednak wydawało nam się że restauracja (był szyld z napisem „Fast food”) składała się z białego ogrodowego stolika rozstawionego na podwórku i pięciu krzesełek na krzyż, pośród których pasła się krowa. Jednak po dalszych oględzinach okazało się, że lokal znajdował się głębiej w podwórku wewnątrz budynku. W środku było bardzo ładnie, i co ciekawe, cała restauracja była podzielona na oddzielne pokoje gdzie były stoliki. Podobne rozwiązanie widzieliśmy w Tbilisi. Może Gruzini nie lubią jak ktoś im przeszkadza gdy jedzą chinkali?
Po całym dniu łażenia byliśmy bardzo głodni więc złożyliśmy zamówienie na przeszło kilkadziesiąt dużych pierogów. Do tego doszło jeszcze domowe wino (2 lari/1 litr = tanio!), ciasto (które nota bene nazywało się pierog). Pierogi w porządku, lepsze jednak były te w Wardzii.
Gdy opuściliśmy restorana było już ciemno. Do naszej kwatery dotarliśmy bardzo szybko, idąc szybkim truchtem. Była już prawie północ. Mąż pani właścicielki nawet nas nie poznał, pytając zdziwiony „A wy to kim w ogóle jesteście?” Nie minęło dużo czasu i już znaleźliśmy się w łóżkach. Przebyta dziś trasa nie była specjalnie trudna, ale czuło się w nogach przebyte kilometry.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz