Chcąc zdążyć na pociąg, wstajemy o 7 rano. Spało się tak sobie, byliśmy ciągle nękani przez bezpańskie psy ujadające w nocy oraz usiłujące się dostać do naszych namiotów. Nie tracąc czasu, szybko pakujemy się i wyruszamy do skalnego gorada (cena to aż 10 lari + 2 za nocleg). Miasto to, inaczej niż Wardzia (gdzie miasto jest wydrążone w skale kilkadziesiąt metrów nad ziemią), jest bardziej płaskie, rozłożyste, i zajmuje ogólnie większą powierzchnię. Ma mniej jaskiń i komnat, ale niektóre z nich są bardzo duże, jak np. osławiona sala tronowa. Kamienne komnaty i wykute okienka wyglądają zupełnie jak plan filmu „Flintstonowie”. Gdzieniegdzie widoki psują nieudolne próby konserwacji komnat oraz duże betonowe słupy podtrzymujące stropy. Ogólne wrażenia bardzo OK, ale cena chyba jest nieco wygórowana.
Musimy spieszyć się na pociąg do Tbilisi. Do wagzala docieramy tuż przed odjazdem pajezdu. Jednak to co widzimy w wagonach wywołuje lekkie zdziwienie. Pociąg jest zupełnie inny niż ten którym jechaliśmy wcześniej. Wagony stare, rozklekotane drzwi ledwo się domykają, brak kilku szyb, obdrapana farba. Zupełnie jakby wagony były dawno wycofane z użytku w Rosji i teraz na starość trafiły tutaj, na główną linię kolejową w Gruzji. Babuszki chodzą i sprzedają piwo, chleb, papierosy a nawet cukierki na sztuki. Podróż takim pojazdem również ma jakiś swój urok.
Do stolicy Gruzji Tbilisi (თბილისი), docieramy koło godziny 12. Pierwsze wrażenia raczej umiarkowane. Miasto niczym się nie wyróżnia, ten sam bałagan co w reszcie gruzińskich miast (przynajmniej okolice dworca Borżomskiego). Zapewne Tbilisi ma jeszcze wiele ciekawych miejsc i tajemnic do odkrycia, jednakowoż w danej chwili nie zamierzamy tutaj zostawać na dłużej. Zostawimy sobie to miasto na koniec, żeby nie było problemów ze spóźnieniem na samolot 14-tego sierpnia (tj za 12 dni). Teraz mamy zamiar udać się Gruzińską Drogą Wojenną w kierunku Kazbegi na Kaukazie.
Przed opuszczeniem Tbilisi zahaczamy jeszcze o restaurację. Menu jest takie same, o ile nie identyczne, co w innych restauracjach. Chaczapuri, ostre, chinkali, szaszłyk, sałatka z pomidorów. Pięć potraw na krzyż, większego wyboru nie ma. Lokal natomiast jest ciekawie urządzony. Oprócz głównej sali jadalnej, znajdują się tu także indywidualne komnaty do spożywania posiłków w odosobnieniu i z dala od zgiełku.
Marszrutki do Kazbegi odchodzą z dworca Didube – można tam bez problemu pojechać metrem (koszt przejazdu 40 tetri – tanio). Na parkingu można znaleźć wiele różnych aut, każde odjeżdżające w innym kierunku. Należy jednak poświęcić trochę czasu i nie wsiadać do pierwszej lepszej marszrutki. Pierwszy kierowca który nas zaczepił chciał aż 20 lari od osoby, a słyszeliśmy od Polaków którzy byli już w Kazbegi, że spokojnie można się zabrać za 10 lari (droga jest dość dobra i sporo osób tam jeździ). Ze znalezieniem odpowiedniej marszrutki nie było problemu, niestety wyszła ona nas 12,5 lari (kierowca chciał dodatkowe 2,5 za nasze bagaże). Gdy załadowaliśmy się i w środku czekaliśmy na odjazd, spotkała nas ciekawa sytuacja. Do marszrutki wlazł jakiś koleś w białej koszuli, którego pierwszy raz na oczy widzieliśmy, i który podając się za kierowcę zażądał od nas zapłaty z góry. Od razu wydało nam się to podejrzane. Nieznajomego trochę zbiło z tropu gdy konsekwentnie odmawialiśmy wydania mu pieniędzy. Nie z nim ustalaliśmy cenę, a poza tym płaci się zazwyczaj na końcu. Mógł to być przecież jakiś cwaniak, który polował na naiwnych turystów, i który by później najpewniej przepadł jak kamień w wodzie. Jednak po jakimś czasie ów cwaniak znowu się pojawił, tym razem faktycznie w towarzystwie kierowcy. Nie podobało nam się to że chcą od nas pieniądze od razu, ale nie było innego wyjścia (podobno pieniądze były potrzebne na paliwo, ale cwaniak w białej koszuli schował całą kwotę do kieszeni i odszedł nękać innych pasażerów marszrutek – jak jakiś lokalny mafioso trzymający w ręku cały parking).
Zostało tylko tradycyjnie poczekać aż tranzit się zapełni (zapakowali nawet jakiegoś starego Rubina owiązanego kocem) i ruszamy w drogę. Przed nami około 150 km słynnej Gruzińskiej Drogi Wojennej. Droga ta łączy Tbilisi z Władykaukazem w Rosji poprzez Przełęcz Krzyżową paśmie Kaukazu. Niestety przejście graniczne między Rosją i Gruzją jest obecnie zamknięte ze względu na konflikt między oboma krajami. Szlak ma bardzo ważne znaczenie strategiczne, był znany już w starożytności. Droga wije się serpentynami wśród malowniczych gór wielkiego Południowego Kaukazu. Jadąc busem staramy się podziwiać widoki, jednak z marszrutki dość kiepsko się to wszystko ogląda. Kierowca (o dziwo) jedzie dość spokojnie, może to ze względu na telewizor owinięty kocem który wiezie.
Po drodze mijamy również miejscowość Ananuri i ogromny zbiornik z wodą o turkusowym kolorze. Będzie to doskonałe miejsce na odpoczynek w drodze powrotnej z Kaukazu. Zbliżając się do Kazbegi, na jednym z mostów na głównej drodze przejazd tarasują krowy – dobrych kilkadziesiąt sztuk bydła zrobiło sobie legowisko na środku drogi i nic sobie z tego nie robi (a pod krowami 5-centymetrowa warstwa ‘parkietu’). Typowy obrazek na gruzińskich bezdrożach.
Wkrótce docieramy do Kazbegi (ქაზბეგი), jest to niewielka miejscowość położona w dolinie u podnóży wielkich kaukaskich szczytów (w ogóle obecna nazwa miasta to Stepantsminda (სტეფანწმინდა), ale nikt, nawet mieszkańcy, nie używa nowej nazwy). Spoglądając w górę, doskonale widoczny jest klasztor Tsminda Sameba - przez niektórych uważany nawet za symbol Gruzji. Będzie to nasz cel i przyszła baza wypadowa do górskich wędrówek. Za klasztorem niewyraźnie majaczy drugi co do wielkości szczyt Gruzji Kazbek (Gruzini nazywają go Mkinwarcweri (მყინვარწვერი) , co można tłumaczyć jako Lodowy Szczyt), jego wysokość to 5047 m n.p.m. Jest to cel wielu alpinistów i wysokogórskich wypraw wspinaczkowych. My nie zamierzamy jednak tam się wspinać, ze względu na brak umiejętności i sprzętu. Kazbek na razie jest niewidoczny i przysłaniają go chmury – może później pogoda będzie lepsza.
Zaraz po znalezieniu się w centrum Kazbegi dochodzi do zabawnej sytuacji. Stajemy się obiektem „targów” miejscowej ludności, oferującej nam zakwaterowanie. Kobiety niczym przekupki na targu przekrzykują się i wręcz wyrywają nas sobie z rąk. Przenocowanie ośmiu osób to wszakże zarobek nie do pogardzenia.
- Są moi, ja ich pierwsza zobaczyłam!
- Nieprawda! Mój kuzyn ich tu przywiózł! Wynajmę pokój za 15 lari! Chodźcie!
- A ja wynajmę za 10! Chodźcie ze mną!
Tak to wyglądało. Pensjonariuszki przekonywały nas jeszcze, że to właśnie ICH dom znajduje się w centrum miasta (niby 10 minut pieszo do tego „centrum”). Ponadto zapewniały nas, że wsio jest: łóżko jest, dusch jest, ciepła woda jest. Nie chcąc decydować się na pierwszą lepszą ofertę, podzieliliśmy się na grupki i zrobiliśmy rekonesans po kazbedzkich hotelach, pensjonatach i kwaterach. Zdecydowaliśmy się na miejsce w prywatnej kwaterze u pewnej rodziny za 10 lari. Warunki OK, pokoje (2+6) bardzo ciekawie pomalowane. Jest prąd, można więc podładować akumulatory i telefony. Jedynie łazienka zdawała się nie spełniać naszych oczekiwań. Dzieliliśmy ją z właścicielami domu, nie było osobnej dla gości. Samo wyposażenie łazienki też było takie sobie – chwiejny i gibający się na boki klozet sprawiał wrażenie jakby zaraz miał się przewrócić. Do tego wanna i prysznic – prysznic służył także do spłukiwania wody w klozecie (ze względu na brak spłuczki). Wykończenie wszystkiego i wykonanie było takie, że od razu odpadł ze ściany kran, co wywołało złość u pani właścicielki. Poza tym termin „ciepła woda” to zdaje się pojęcie względne. Dla pani ciepła woda oznaczała lekko podgrzaną wodę ze strumienia, a więc wciąż zimną (choć nie lodowatą). W dodatku właścicielka wyrażała zdziwienie i niezadowolenie, gdy ktoś chciał skorzystać z łazienki dwa razy w ciągu dnia: „Ej, co ty robisz, przecież już się dziś myłeś!”.
Ustalamy plany na najbliższe dni. Prawdopodobnie zostaniemy tutaj w Kazbegi dwie noce. Przez wyruszeniem w wysokie góry chcemy także zobaczyć okolicę.
Musimy spieszyć się na pociąg do Tbilisi. Do wagzala docieramy tuż przed odjazdem pajezdu. Jednak to co widzimy w wagonach wywołuje lekkie zdziwienie. Pociąg jest zupełnie inny niż ten którym jechaliśmy wcześniej. Wagony stare, rozklekotane drzwi ledwo się domykają, brak kilku szyb, obdrapana farba. Zupełnie jakby wagony były dawno wycofane z użytku w Rosji i teraz na starość trafiły tutaj, na główną linię kolejową w Gruzji. Babuszki chodzą i sprzedają piwo, chleb, papierosy a nawet cukierki na sztuki. Podróż takim pojazdem również ma jakiś swój urok.
Do stolicy Gruzji Tbilisi (თბილისი), docieramy koło godziny 12. Pierwsze wrażenia raczej umiarkowane. Miasto niczym się nie wyróżnia, ten sam bałagan co w reszcie gruzińskich miast (przynajmniej okolice dworca Borżomskiego). Zapewne Tbilisi ma jeszcze wiele ciekawych miejsc i tajemnic do odkrycia, jednakowoż w danej chwili nie zamierzamy tutaj zostawać na dłużej. Zostawimy sobie to miasto na koniec, żeby nie było problemów ze spóźnieniem na samolot 14-tego sierpnia (tj za 12 dni). Teraz mamy zamiar udać się Gruzińską Drogą Wojenną w kierunku Kazbegi na Kaukazie.
Przed opuszczeniem Tbilisi zahaczamy jeszcze o restaurację. Menu jest takie same, o ile nie identyczne, co w innych restauracjach. Chaczapuri, ostre, chinkali, szaszłyk, sałatka z pomidorów. Pięć potraw na krzyż, większego wyboru nie ma. Lokal natomiast jest ciekawie urządzony. Oprócz głównej sali jadalnej, znajdują się tu także indywidualne komnaty do spożywania posiłków w odosobnieniu i z dala od zgiełku.
Marszrutki do Kazbegi odchodzą z dworca Didube – można tam bez problemu pojechać metrem (koszt przejazdu 40 tetri – tanio). Na parkingu można znaleźć wiele różnych aut, każde odjeżdżające w innym kierunku. Należy jednak poświęcić trochę czasu i nie wsiadać do pierwszej lepszej marszrutki. Pierwszy kierowca który nas zaczepił chciał aż 20 lari od osoby, a słyszeliśmy od Polaków którzy byli już w Kazbegi, że spokojnie można się zabrać za 10 lari (droga jest dość dobra i sporo osób tam jeździ). Ze znalezieniem odpowiedniej marszrutki nie było problemu, niestety wyszła ona nas 12,5 lari (kierowca chciał dodatkowe 2,5 za nasze bagaże). Gdy załadowaliśmy się i w środku czekaliśmy na odjazd, spotkała nas ciekawa sytuacja. Do marszrutki wlazł jakiś koleś w białej koszuli, którego pierwszy raz na oczy widzieliśmy, i który podając się za kierowcę zażądał od nas zapłaty z góry. Od razu wydało nam się to podejrzane. Nieznajomego trochę zbiło z tropu gdy konsekwentnie odmawialiśmy wydania mu pieniędzy. Nie z nim ustalaliśmy cenę, a poza tym płaci się zazwyczaj na końcu. Mógł to być przecież jakiś cwaniak, który polował na naiwnych turystów, i który by później najpewniej przepadł jak kamień w wodzie. Jednak po jakimś czasie ów cwaniak znowu się pojawił, tym razem faktycznie w towarzystwie kierowcy. Nie podobało nam się to że chcą od nas pieniądze od razu, ale nie było innego wyjścia (podobno pieniądze były potrzebne na paliwo, ale cwaniak w białej koszuli schował całą kwotę do kieszeni i odszedł nękać innych pasażerów marszrutek – jak jakiś lokalny mafioso trzymający w ręku cały parking).
Zostało tylko tradycyjnie poczekać aż tranzit się zapełni (zapakowali nawet jakiegoś starego Rubina owiązanego kocem) i ruszamy w drogę. Przed nami około 150 km słynnej Gruzińskiej Drogi Wojennej. Droga ta łączy Tbilisi z Władykaukazem w Rosji poprzez Przełęcz Krzyżową paśmie Kaukazu. Niestety przejście graniczne między Rosją i Gruzją jest obecnie zamknięte ze względu na konflikt między oboma krajami. Szlak ma bardzo ważne znaczenie strategiczne, był znany już w starożytności. Droga wije się serpentynami wśród malowniczych gór wielkiego Południowego Kaukazu. Jadąc busem staramy się podziwiać widoki, jednak z marszrutki dość kiepsko się to wszystko ogląda. Kierowca (o dziwo) jedzie dość spokojnie, może to ze względu na telewizor owinięty kocem który wiezie.
Po drodze mijamy również miejscowość Ananuri i ogromny zbiornik z wodą o turkusowym kolorze. Będzie to doskonałe miejsce na odpoczynek w drodze powrotnej z Kaukazu. Zbliżając się do Kazbegi, na jednym z mostów na głównej drodze przejazd tarasują krowy – dobrych kilkadziesiąt sztuk bydła zrobiło sobie legowisko na środku drogi i nic sobie z tego nie robi (a pod krowami 5-centymetrowa warstwa ‘parkietu’). Typowy obrazek na gruzińskich bezdrożach.
Wkrótce docieramy do Kazbegi (ქაზბეგი), jest to niewielka miejscowość położona w dolinie u podnóży wielkich kaukaskich szczytów (w ogóle obecna nazwa miasta to Stepantsminda (სტეფანწმინდა), ale nikt, nawet mieszkańcy, nie używa nowej nazwy). Spoglądając w górę, doskonale widoczny jest klasztor Tsminda Sameba - przez niektórych uważany nawet za symbol Gruzji. Będzie to nasz cel i przyszła baza wypadowa do górskich wędrówek. Za klasztorem niewyraźnie majaczy drugi co do wielkości szczyt Gruzji Kazbek (Gruzini nazywają go Mkinwarcweri (მყინვარწვერი) , co można tłumaczyć jako Lodowy Szczyt), jego wysokość to 5047 m n.p.m. Jest to cel wielu alpinistów i wysokogórskich wypraw wspinaczkowych. My nie zamierzamy jednak tam się wspinać, ze względu na brak umiejętności i sprzętu. Kazbek na razie jest niewidoczny i przysłaniają go chmury – może później pogoda będzie lepsza.
Zaraz po znalezieniu się w centrum Kazbegi dochodzi do zabawnej sytuacji. Stajemy się obiektem „targów” miejscowej ludności, oferującej nam zakwaterowanie. Kobiety niczym przekupki na targu przekrzykują się i wręcz wyrywają nas sobie z rąk. Przenocowanie ośmiu osób to wszakże zarobek nie do pogardzenia.
- Są moi, ja ich pierwsza zobaczyłam!
- Nieprawda! Mój kuzyn ich tu przywiózł! Wynajmę pokój za 15 lari! Chodźcie!
- A ja wynajmę za 10! Chodźcie ze mną!
Tak to wyglądało. Pensjonariuszki przekonywały nas jeszcze, że to właśnie ICH dom znajduje się w centrum miasta (niby 10 minut pieszo do tego „centrum”). Ponadto zapewniały nas, że wsio jest: łóżko jest, dusch jest, ciepła woda jest. Nie chcąc decydować się na pierwszą lepszą ofertę, podzieliliśmy się na grupki i zrobiliśmy rekonesans po kazbedzkich hotelach, pensjonatach i kwaterach. Zdecydowaliśmy się na miejsce w prywatnej kwaterze u pewnej rodziny za 10 lari. Warunki OK, pokoje (2+6) bardzo ciekawie pomalowane. Jest prąd, można więc podładować akumulatory i telefony. Jedynie łazienka zdawała się nie spełniać naszych oczekiwań. Dzieliliśmy ją z właścicielami domu, nie było osobnej dla gości. Samo wyposażenie łazienki też było takie sobie – chwiejny i gibający się na boki klozet sprawiał wrażenie jakby zaraz miał się przewrócić. Do tego wanna i prysznic – prysznic służył także do spłukiwania wody w klozecie (ze względu na brak spłuczki). Wykończenie wszystkiego i wykonanie było takie, że od razu odpadł ze ściany kran, co wywołało złość u pani właścicielki. Poza tym termin „ciepła woda” to zdaje się pojęcie względne. Dla pani ciepła woda oznaczała lekko podgrzaną wodę ze strumienia, a więc wciąż zimną (choć nie lodowatą). W dodatku właścicielka wyrażała zdziwienie i niezadowolenie, gdy ktoś chciał skorzystać z łazienki dwa razy w ciągu dnia: „Ej, co ty robisz, przecież już się dziś myłeś!”.
Ustalamy plany na najbliższe dni. Prawdopodobnie zostaniemy tutaj w Kazbegi dwie noce. Przez wyruszeniem w wysokie góry chcemy także zobaczyć okolicę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz