8-my dzień podróży, czyli გამარჯობა ბათუმი !

Podróż minęła spokojnie, w autokarze spało się nadzwyczaj dobrze (dla porównania w drodze do Turcji koszmarnie). Niestety mieliśmy spore opóźnienie, bowiem na granicy znaleźliśmy się o godzinie 15.30. I tu nastąpiła mała konsternacja. Dowiedzieliśmy się od pani pilotki że możemy zostać i przekroczyć granicę w autobusie, jednak jest spora kolejka i może to nam zająć 2-3h. Inną opcją było opuszczenie autokaru i przekroczenie granicy pieszo, co miało wg jej zapewnień pójść jak z płatka. Dalej do Batumi mielibyśmy dostać się marszrutkami.
Przez chwilę nie wiedzieliśmy za bardzo co robić, nie chcieliśmy opuszczać autokaru, mieliśmy przecież opłacony transport do samego Batumi. Chwila zamieszania i jednak wysiadamy, zabieramy bagaże i udajemy się do przejścia, jak się okazuje razem ze wszystkimi pasażerami, z Mehmedem też. Docieramy do przejścia i tu szok. Ludzi pełno. Armeńców, Gruzinów. Warunki na po stronie tureckiej wprost koszmarne. Stoimy w kolejce do jednego z dwóch okienek po pieczątkę do paszportu. Z nieba leje się skwar, a my stoimy w pełnym słońcu. Jest okropnie gorąco, a kolejka prawie w ogóle nie posuwa się do przodu - kolejka to za dużo powiedziane, po prostu masa ludzi pcha się bez ustalonego kierunku. Ludzie się niecierpliwią i zaczynają szturchać i przepychać. Część z nas rezygnuje i staje w „kolejce” do drugiego okienka, może będzie szybciej…
Ciągle stoimy. Do drugiego okienka dopchali się nasi, więc wszyscy zaczynamy się nieco na chama pchać aby przekazać paszporty do ostemplowania. Niektórzy Gruzini się denerwują. Nie podoba im się to, że my młodzi próbujemy ominąć tą bezkształtną kolejkę. Wszystkim powoli zaczynają puszczać nerwy. Dochodzi do przepychanek, ktoś nas szturcha, w naszą stronę i nie tylko leci stek wyzwisk i gróźb, których znaczenia nie chcemy nawet znać. Słońce ciągle niemiłosiernie grzeje. Gdy już po wielu stresach przychodzi nasza kolej, turecki pogranicznik niespodziewanie zamyka nam okienko przed nosem. Emocje udzielają się wszystkim. Nie pozostaje nic innego jak powrót do pierwszego okienka i czekanie od nowa na swoją kolej.
Międzyczasie widzimy jak nasz pusty autokar przekracza granicę bez żadnych przeszkód i zaraz zawraca do Turcji, nie dojeżdżając w ogóle do Batumi… W końcu po prawie dwóch godzinach stania, przepychanek, itd., dostajemy czego chcemy. Straciliśmy mnóstwo czasu i nerwów dla jednej głupiej pieczątki. Nie wiem jak Turcja chce marzyć o członkostwie w UE z taką obsługą na granicach. Po stronie gruzińskiej natomiast zupełna odmiana, jakby obrót o 180°. Przyjmują nas bez problemu, a ze względu na to że jesteśmy turystami (świadczą o tym ogromne plecaki z przytroczonymi karimatami), obsługują nas poza kolejnością przez przejście samochodowe. Jesteśmy w Gruzji! Cel osiągnięty!
Jest też i uczynny Mehmed. Kierujemy się z nim do marszrutki (12 USD/8 os.) i jedziemy do naszego miasta docelowego. Po drodze Mehmed opowiada nam nieco o mieście i właśnie mijanych budynkach, w tym twierdzy Gonio. Obiecuje nas podwieźć pod charoszą gastienicę, a później oprowadzić po Batumi. Jednak kiedy przychodzi co do czego, rezygnujemy… Po części dlatego, że nie do końca potrafiliśmy się porozumieć naszym słabym rosyjskim, a po drugie po doświadczeniach z Turcji jesteśmy nieco nieufni w stosunku do napotkanych nieznajomych. Głupio trochę wyszło, Mehmed bowiem jako Gruzin oferował nam bezinteresowną pomoc.
Po krótkim rozeznaniu okazało się że hotel do którego zostaliśmy podwiezieni faktycznie był bardzo tani. Trochę mieliśmy trudności z dogadaniem się z hotelowym „Dziadzią”, jednak z pomocą tłumaczki udało się nam go przekonać do ceny 100 gruzińskich lari za naszą ósemkę za noc (a więc po 12,5 lari, tj. ok. 25zł).
Jeszcze nie zdążyliśmy się dobrze wprowadzić ani nawet wnieść naszych walizek, a już na własnej skórze przekonaliśmy się, że opowieści o słynnej gruzińskiej gościnności nie są ani odrobinę przesadzone. Właściciel hotelu w mig postawił na stole kieliszki i przyniósł butelkę po dwulitrowej Fancie z jakimś przezroczystym płynem. To czacza – tradycyjny gruziński samogon, cholernie mocny. Dziadek chwalił się nam że sam go zdielal i że ma około 66%. Nie pozwolił nam nic zrobić, nawet wyjść na chwilę na miasto aby pamienit diengi, dopóki nie wypijemy trzech solidnych kolejek. Trzy na ‘dzień dobry’ musi wypić każdy gość, to gruzińska tradycja. Po dziesięciu natomiast można spokojnie już iść spać.
Pomiędzy kolejnymi kolejkami czaczy i toastami, Dziadek opowiadał nam jak to był w wojsku w Leningradzie i tam nauczył się rosyjskiego, a także - pić. W końcu udało nam się uwolnić nazbyt gościnnego właściciela gastienicy. Poszliśmy na miasto kupić lokalną walutę (1 USD = 1,39 GEL, gruziński lari), trochę pozwiedzać i zobaczyć bulwar. Batumi, jako miasto leżącym nad gorącym Morzem Czarnym, nastawione jest głównie na turystykę. W mieście znajduje kilka wspaniałych fontann. które są w pełni zautomatyzowane i sterowane komputerowo ze zmiennym natężeniem przepływu i ciśnieniem tworząc rozmaite ciekawe sekwencje. Wszystkie ważniejsze budynki, w tym szklany budynek parlamentu palmy, drzewa, pomniki, podświetlone są kolorowymi światłami. Na nadmorskim bulwarze znajdują się kawiarenki, restauracje, kluby. Zupełnie inaczej niż w naszych kurortach, gdzie pełno jest jakichś beznadziejnych budek z goframi i lodami oraz stoisk sprzedających tandetę.
Batumi jest jednym z największych miast Gruzji, jest to także stolica regionu Adżaria (ma swój autonomiczny parlament). Znajduje się tutaj także port mający duże znaczenie dla regionu, stąd wypływają tankowce z ropą. Po spacerze na deptaku nadszedł czas na posiłek. Pan Dziadzia z hotelu polecił nam restaurację położoną tuż obok naszego miejsca pobytu (ulica Kutaisi). Za 1,5 lari (około 2,20zł) można było się najeść do syta i do tego bardzo smacznie. Ponieważ (jeszcze) nie znaliśmy gruzińskiego ani ich pokręconego i niepowtarzalnego alfabetu, o zrozumieniu menu mogliśmy tylko pomarzyć. Na szczęście kucharka zaprosiła nas do kuchni i pozwoliła 'wskazać palcem' zamawiane potrawy. Do wyboru ostre (rodzaj gulaszu), lobio (fasola), adziab sandali (leczo), szaszłyk (wiadomo, taki jaki zachwalał Grigorij z Pancernych), a także chaczapuri (placki nadziewane serem).
Po zjedzeniu kolacji zbliżał się już wieczór, ale postanowiliśmy jeszcze trochę połazić po Batumi no i wykąpać się w Morzu Czarnym. Było już bardzo ciemno, ale nie przeszkadzało to w czerpaniu przyjemności z kąpieli. Woda była bardzo ciepła, jedyny mankament to niezbyt ładne kamieniste plaże, po których poruszanie się na boso sprawiało nieco problemów.

Brak komentarzy: