Dziś w planach m.in. zwiedzanie skalnego miasta. Najpierw wypadało by jednak coś zawtrakać, czyli po prostu zjeść śniadanie. W restauracji w której kupowaliśmy wczoraj pierogi zamówiliśmy ogromną jajecznicę i kilka chaczapuri. Ku naszemu zdziwieniu, pani odmówiła nam wydania chinkali, gdyż było to danie ponoć nieodpowiednie na tą porę dnia (ceny: kawa,herbata 1 lari, chaczapuri 3lari, 1 jajko do jajecznicy (pieriemłane jajca) 1 lari – drogo).
Najedzeni i uzbrojeni w aparaty fotograficzne, udaliśmy się w kierunku skalnego goradu. Cena za wstęp to 6 lari. Miasto jest pokaźnych rozmiarów, a i tak udostępniona zwiedzającym jest tylko jego mała część. Większość miasta została zniszczona w wyniku trzęsień ziemi i wrogich mongolskich najazdów. W mieście znajduje się przeszło 300 wydrążonych w skale komnat i pieczar. W ich wnętrzu na ścianach znajdują się półki oraz inne wgłębienia, panuje też bardzo przyjemny chłód. Korytarze i schody zapewniające komunikacje między poszczególnymi kondygnacjami i jaskiniami biegną na zewnątrz, kilkadziesiąt metrów nad ziemią. W mieście znajduje się także monastyr, którym opiekuje się garstka miejscowych mnichów. Jedną z największych atrakcji miasta okazały się długie tunele łączące pomieszczenia klasztorne. Wykute w skale, wąskie i niskie, skryte były w absolutnej ciemności. Przebycie tych korytarzy bez latarki po omacku było nie lada przeżyciem.
Na zwiedzaniu miasta zeszło nam koło 2h. Mieliśmy jeszcze do końca dnia sporo czasu, wyruszyliśmy więc na przechadzkę w dół rzeki w kierunku twierdzy Tmogvi (თმოგვი), której ruiny mogliśmy podziwiać jadąc tutaj marszrutką. Do twierdzy było jakieś 5km. Oczywiście po pewnym czasie zboczyliśmy ze szlaku i szliśmy do Tmogvi własnymi ścieżkami, poprzez szczyty skalnych wzgórz.
Na trasie spotkaliśmy zaganiającego właśnie spore ilości bydła pasterza. Otario, mimo że był to stary i niezbyt majętny człowiek, ugościł nas tym co miał – poczęstował nas płaskim gruzińskim chlebem (puri - ფური), ogórkami oraz dziwnym słonym włóknistym serem. Nie mogło się też obyć rzecz jasna bez kropelki czaczy.
Po jakimś czasie ruszyliśmy dalej zdobywać twierdzę. Prowadziła do niej długa i dość stroma ścieżka, usiana kamieniami oraz suchą trawą, która niemiłośniernie wbijała się w nogi i kaleczyła stopy. Po chwili zwykłe podchodzenie przerodziło się w rasową wspinaczkę po kamiennych, niemalże pionowych murach twierdzy. Trzeba było łapać się rękami skał i uważnie stawiać stopy na obluzowane kamienie, starając się w miarę możliwości nie spaść w przepaść. Obrana przez nas droga ‘na skróty’ okazała się trudniejsza niż sądziliśmy. W oddali widzieliśmy szlak z nieco łagodniejszym podejściem, ale już nie było sensu zawracać, więc parliśmy do przodu.
Trudy wspinaczki z nadwyżką rekompensowały widoki. Położenie twierdzy na szczycie wysokiego wzgórza zapewniało wspaniały widok na dolinę rzeki Kura oraz resztę okolicy Wardzii. Dolina wyrzeźbiona przez rzekę z niemal pionowymi ścianami skalnymi przypominała miejscami mały kanion w Kolorado. Choć twierdza sama twierdza Tmogvi to już kompletna ruina i tylko gdzieniegdzie widać ocalałe kawałki murów i leżące bez ładu cegły, to mimo wszystko warto tutaj się wybrać aby podziwiać krajobraz.
Z zejściem postanowiliśmy już nie ryzykować i obraliśmy łagodną drogę zgodnie z oznaczeniem szlaku. Gdy z oddali ujrzeliśmy strome mury, po których nieświadomi niebezpieczeństwa się wspinaliśmy, aż ciarki przechodziły po plecach.
Po powrocie do obozowiska wyposażyliśmy się w ręczniki aby zażyć kąpieli w źródłach termalnych, o których wyczytaliśmy w Internecie. Najpierw jednak wizyta w znajomej restauracji i kolacja. Spotkaliśmy też kolejną grupę turystów z Polski – dopiero co odjechała jedna grupa, a już przyjeżdżają następni (w Wardzii spotkaliśmy łącznie 4-5 ekip z Polski). Wymieniliśmy się wrażeniami z podróży, poradami oraz ciekawostkami dotyczącymi planowanych do odwiedzenia przez nas miejsc (m.in. region Kazbegi).
Po kolacji był już późny wieczór, a my jeszcze pragnęliśmy znaleźć te gorące źródła. Polacy powiedzieli nam, że znajdujące się obok źródełko to nic specjalnego, jest brudne i śmierdzi siarką, jednak od lokalnych mieszkańców dostaliśmy namiar na inne. Wyszliśmy spory kawałek za miasto. Z boku zauważyliśmy kilku młodzieńców stojących przy samochodach, postanowiliśmy podejść i zaciągnąć języka. Jeden z Gruzinów (który chwalił się, że pochodzi z samej Moskwy) miał akurat urodziny. Gdy spytaliśmy się, gdzie można znaleźć źródło gorącej wody, zaproponował nam…kąpiel w wannie za 2 lari od osoby.
Najedzeni i uzbrojeni w aparaty fotograficzne, udaliśmy się w kierunku skalnego goradu. Cena za wstęp to 6 lari. Miasto jest pokaźnych rozmiarów, a i tak udostępniona zwiedzającym jest tylko jego mała część. Większość miasta została zniszczona w wyniku trzęsień ziemi i wrogich mongolskich najazdów. W mieście znajduje się przeszło 300 wydrążonych w skale komnat i pieczar. W ich wnętrzu na ścianach znajdują się półki oraz inne wgłębienia, panuje też bardzo przyjemny chłód. Korytarze i schody zapewniające komunikacje między poszczególnymi kondygnacjami i jaskiniami biegną na zewnątrz, kilkadziesiąt metrów nad ziemią. W mieście znajduje się także monastyr, którym opiekuje się garstka miejscowych mnichów. Jedną z największych atrakcji miasta okazały się długie tunele łączące pomieszczenia klasztorne. Wykute w skale, wąskie i niskie, skryte były w absolutnej ciemności. Przebycie tych korytarzy bez latarki po omacku było nie lada przeżyciem.
Na zwiedzaniu miasta zeszło nam koło 2h. Mieliśmy jeszcze do końca dnia sporo czasu, wyruszyliśmy więc na przechadzkę w dół rzeki w kierunku twierdzy Tmogvi (თმოგვი), której ruiny mogliśmy podziwiać jadąc tutaj marszrutką. Do twierdzy było jakieś 5km. Oczywiście po pewnym czasie zboczyliśmy ze szlaku i szliśmy do Tmogvi własnymi ścieżkami, poprzez szczyty skalnych wzgórz.
Na trasie spotkaliśmy zaganiającego właśnie spore ilości bydła pasterza. Otario, mimo że był to stary i niezbyt majętny człowiek, ugościł nas tym co miał – poczęstował nas płaskim gruzińskim chlebem (puri - ფური), ogórkami oraz dziwnym słonym włóknistym serem. Nie mogło się też obyć rzecz jasna bez kropelki czaczy.
Po jakimś czasie ruszyliśmy dalej zdobywać twierdzę. Prowadziła do niej długa i dość stroma ścieżka, usiana kamieniami oraz suchą trawą, która niemiłośniernie wbijała się w nogi i kaleczyła stopy. Po chwili zwykłe podchodzenie przerodziło się w rasową wspinaczkę po kamiennych, niemalże pionowych murach twierdzy. Trzeba było łapać się rękami skał i uważnie stawiać stopy na obluzowane kamienie, starając się w miarę możliwości nie spaść w przepaść. Obrana przez nas droga ‘na skróty’ okazała się trudniejsza niż sądziliśmy. W oddali widzieliśmy szlak z nieco łagodniejszym podejściem, ale już nie było sensu zawracać, więc parliśmy do przodu.
Trudy wspinaczki z nadwyżką rekompensowały widoki. Położenie twierdzy na szczycie wysokiego wzgórza zapewniało wspaniały widok na dolinę rzeki Kura oraz resztę okolicy Wardzii. Dolina wyrzeźbiona przez rzekę z niemal pionowymi ścianami skalnymi przypominała miejscami mały kanion w Kolorado. Choć twierdza sama twierdza Tmogvi to już kompletna ruina i tylko gdzieniegdzie widać ocalałe kawałki murów i leżące bez ładu cegły, to mimo wszystko warto tutaj się wybrać aby podziwiać krajobraz.
Z zejściem postanowiliśmy już nie ryzykować i obraliśmy łagodną drogę zgodnie z oznaczeniem szlaku. Gdy z oddali ujrzeliśmy strome mury, po których nieświadomi niebezpieczeństwa się wspinaliśmy, aż ciarki przechodziły po plecach.
Po powrocie do obozowiska wyposażyliśmy się w ręczniki aby zażyć kąpieli w źródłach termalnych, o których wyczytaliśmy w Internecie. Najpierw jednak wizyta w znajomej restauracji i kolacja. Spotkaliśmy też kolejną grupę turystów z Polski – dopiero co odjechała jedna grupa, a już przyjeżdżają następni (w Wardzii spotkaliśmy łącznie 4-5 ekip z Polski). Wymieniliśmy się wrażeniami z podróży, poradami oraz ciekawostkami dotyczącymi planowanych do odwiedzenia przez nas miejsc (m.in. region Kazbegi).
Po kolacji był już późny wieczór, a my jeszcze pragnęliśmy znaleźć te gorące źródła. Polacy powiedzieli nam, że znajdujące się obok źródełko to nic specjalnego, jest brudne i śmierdzi siarką, jednak od lokalnych mieszkańców dostaliśmy namiar na inne. Wyszliśmy spory kawałek za miasto. Z boku zauważyliśmy kilku młodzieńców stojących przy samochodach, postanowiliśmy podejść i zaciągnąć języka. Jeden z Gruzinów (który chwalił się, że pochodzi z samej Moskwy) miał akurat urodziny. Gdy spytaliśmy się, gdzie można znaleźć źródło gorącej wody, zaproponował nam…kąpiel w wannie za 2 lari od osoby.
1 komentarz:
REWELACJA !! Czytam i czytam i oderwać sie nie moge:) świetny blog i świetne przezycia:)
Pozdrawiam i czekam na wiecej.
Prześlij komentarz