Dzisiejszego dnia czekać nas miała 6,5 godzinna wędrówka. Najpierw szlakiem nr 1, później mieliśmy dojść do rozwidlenia i dalej iść innym szlakiem. Na szczęście czekało nas głównie schodzenie, choć pierwszy odcinek zaczynający się u stóp schroniska nie napawał optymizmem. Dobre kilkadziesiąt metrów ostrego i stromego podejścia, największego jak do tej pory. Chatę opuściliśmy koło 11. Podejście pokonaliśmy bez większych problemów – po wczorajszym byliśmy już zaprawieni w boju. Kontynuując wędrówkę szlakiem Nikolowa Romanowa dotarliśmy do stóp wzgórza. Na tej wysokości nie było już drzew, tylko sama zielona trawa. Szczyt było dobrze widać spod schroniska – dopatrzyliśmy nawet pasących się koni.
Szliśmy coraz wyżej i wyżej. Dotarliśmy nawet do poziomu chmur. Zimna i wilgotna mgiełka była bardzo orzeźwiająca i przez do bardzo zmniejszała trudy wędrówki. Kierując się ku szczytowi wzgórza, chmury i mgła stawały się coraz gęstsze. Spływały one w dół ze stoku z duża prędkością prosto w nasze oczy. Widoczność ograniczyła się do zaledwie 10-ciu metrów. Na naszych ubraniach i włosach zaczęły osadzać się miniaturowe kropelki wody, które wyglądały jak lodowa szadź. Zaczęło się też robić zimniej. Znajdowaliśmy się na wysokości ponad 2000m n.p.m. Z powodu ograniczonej widoczności nie za bardzo widzieliśmy oznaczenia szlaku – kierowaliśmy się więc nieco na instynkt oraz na azymut wg (nawiasem mówiąc dość powierzchownej) mapy z przewodnika.
Na szczycie naszym oczom ukazał się niewielki budynek. Był to niewielki kościółek, w środku znajdował się miniaturowy ołtarz i mnóstwo obrazków świętych, w tym obraz przedstawiający Świętą Iverię i „Drzewo Życia”. Skorzystaliśmy z okazji i wykorzystaliśmy bezpieczne mury kościółka jako schronienie i miejsce na krótki odpoczynek.
Ruszyliśmy dalej. Po chwili marszu we mgle na naszej drodze stanął pewien człowiek. Co on tu robił na takim odludziu na szczycie góry? Był to pasterz, który pilnował bydło i konie które mijaliśmy idąc tutaj. Zapytawszy o drogę w kierunku wioski Marielisi, pasterz wskazał nam odpowiedni kierunek. Idąc drogą na Marielisi liczyliśmy że prędzej czy później trafimy na rozwidlenie szlaków. Jednak nie było nam to dane…
Zaczęliśmy schodzić z wysokich wzgórz. Po drugiej stronie góry zstępujące i pędzące chmury już tak nie doskwierały i nieco poprawiła się widoczność (50m). Szliśmy chwilę nad bezkresnym urwiskiem, po czym wkroczyliśmy do lasu. Stare i powykręcane korzenie i konary drzew były całe pokryte mchem oraz porostami. Soczyście zielone krzewy i wilgotne od deszczu liście przypominały raczej amazońską dżunglę aniżeli górski las. Całość zatopiona była w szarej, rzadkiej mgle. Wędrówka przez ten mroczny, gęsty las sprawiała niesamowite wrażenie. Podłoże po którym przyszło nam iść było bardzo błotniste i grząskie. Trzeba było bardzo rozważnie stawiać kroki, szukać odpowiedniej drogi, wyszukiwać bezpiecznie przejścia, , chwytać się gałęzi dla równowagi. Jeden fałszywy krok, źle postawiona noga i but zapadał się w błocie. Idąc cały czas w dół, przedzierając się przez podmokły, ciemny las, walczyliśmy z zimnem i błotem. Klimat tej wędrówki był jakby nie z tej ziemi.
Jednakże po paru godzinach takiej przeprawy byliśmy już bardzo zmęczeni. Mimo rozważnie stawianych kroków, nasze buty całe były umorusane w błocie i mokre. Już od pewnego momentu nie obchodziło nas gdzie stąpamy, tylko parliśmy do przodu przez kałuże błota i wody. Nie wiedzieliśmy nawet, czy idziemy dobrą drogą - szlak nie był wcale oznaczony. Krocząc i przedzierając się przez błotniste, zdradliwe ścieżki, zaczęliśmy powoli powątpiewać w słuszność obranej drogi. Rozwidlenia szlaków, którego tak wypatrywaliśmy, nie było.
Po jakimś czasie wyszliśmy na odsłoniętą od drzew polanę. Z boku, pod starym drzewem, znajdował się grób. Na kamiennym nagrobku widniał portret zmarłego, wyryte było również imię : როსარინ (Rosarin). Obok nagrobka stała na wpół pełna butelka z jakąś przezroczystą cieczą oraz stakan. Jak się okazało, była to czacza. Została najprawdopodobniej tu zostawiona, aby każdy wędrowiec przechodzący koło miejsca pochówku Rosarina mógł wypić za pokój jego duszy. Tak też uczyniliśmy, licząc, że duch Rosarina pomoże nam obrać właściwą drogę przez gęsty las.
Byliśmy już bardzo zmęczeni i zrezygnowani. W marszu byliśmy już od dobrych paru godzin a droga nieustannie prowadziła w dół. Z czasem weszliśmy na kamienisty szlak jakiegoś starego górskiego potoku. Wąski korytarz, w około okalały był przez krzewy i gałęzie, a pod nogami strumień, śliskie skały, luźne kamienie i błoto. Dużo błota. Utrata równowagi i upadek był tylko kwestią czasu...
Gdy strudzeni szliśmy tym kamienistym korytarzem, nastąpiło niespodziewane spotkanie. Czyżby duch Rosarina przysłał nam pomoc? Ni stąd ni zowąd, przed nami stanęło trzech mężczyzn. Uzbrojeni w karabiny, siedzieli na kucykach i prowadzili ze sobą jeszcze dwa małe źrebaki. Widocznie przeprowadzali konie przez park. Gdy spytaliśmy ich o drogę i o rozwidlenie, ich odpowiedź wprawiła nas w zdumienie. Znajdowaliśmy się daleko poza szlakiem, w miejscu nie zaznaczonym na żadnej mapie. A więc zgubiliśmy się! Musiało to nastąpić już na samym początku, gdy w gęstych chmurach przy małej widoczności podchodziliśmy pod wzgórze i obchodziliśmy szczyt. Teraz mieliśmy dwa wyjścia – albo zawrócić, albo kontynuować schodzenie, udając się w kierunku wioski Marielisi. Według spotkanych ‘rangerów’, do wioski było aż 25km…
Nie mieliśmy zbytnio wyboru. Albo zawrócić i spróbować odnaleźć szlak i spać nie wiadomo gdzie, albo iść w dół do wioski. Postanowiliśmy iść w dół. Jeden z jeźdźców , imieniem Soso, widząc naszą trudną sytuację, postanowił nam pomóc. Przełożył część naszych plecaków na swojego konia, odciążając tym część naszej ekipy. Soso powiedział, że odeskortuje nas do najbliższej gastienicy, czyli hotelu, który miał być oddalony o jedynie 3 km drogi.
Jednak z 3 km zrobiły się 3 godziny. Droga była bardzo trudna i wymagająca. Dużo luźnych i obsuwających się kamieni, śliskiego błota, stromo. Schodzenie okazało się znacznie bardziej trudniejsze od wczorajszego podchodzenia pod górę. W podchodzeniu bardziej liczyła się siła i mięśnie, schodzenie natomiast jest bardziej trudniejsze technicznie i obciążające stawy.
Szliśmy tak przez wzgórza, polany, kręte wąwozy, pastwiska, żleby, koryta wyschniętych potoków. Byliśmy już bardzo zmęczeni. W pewnym momencie naszym oczom ukazał się podnoszący na duchu widok – przepiękny pejzaż z potężnymi górami, mniejszymi wzgórzami i pagórkami, wszystko usiane malutkimi wiejskimi domkami. Oto Marielisi. Do schroniska pozostało już niewiele drogi.
Po chwili dotarliśmy do rozwidlenia dróg. Soso oznajmił, iż tutaj nasze drogi niestety rozchodzą się. Pomocny pasterz musiał odstawić źrebaki do sąsiedniej wioski. Żegnając się z Soso, wręczyliśmy mu widokówkę z Gdańska i zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie. Gdyby nie on, do tej pory zapewne błąkalibyśmy się gdzieś poza szlakami w lesie w parku Borżomi.
Do Marielisi zostało już tylko 3km. Gdy ubraliśmy ponownie nasze plecaki, wydawały się one ze dwa razy cięższe. Droga cały czas była bardzo podobna. Wąski, kręty wąwóz prowadzący w dół i sterty kamieni. Na szczęście błoto już się skończyło.
Zapadał już zmrok, a my wciąż byliśmy daleko od znalezienia hotelu. Napotkany człowiek wskazał nam drogę, ale chyba pomylił kierunki i przez to straciliśmy trochę czasu na błądzenie po okolicy po ciemku. Po godzinie znaleźliśmy po drugiej stronie rzeki poszukiwany hotelik. Przemoczeni i zmęczeni, nie marzyliśmy o niczym innym jak o kąpieli i ciepłej strawie. Pukamy do drzwi. W środku ciemno. Zamknięte!
Co robić? Jakimś zrządzeniem losu przechodzący człowiek obiecał poinformować odpowiednie osoby o przybyciu gości. Po chwili gastienica stała przed nami otworem.
Warunki w środku były bardzo dobre, wręcz luksusowe. Miękkie łóżka, czajnik elektryczny, 2 łazienki z ciepłą wodą. Cena też adekwatna, bo aż 20 lari za osobę. Jednak byliśmy już w takim stanie że cena nas najmniej obchodziła. Ciepły prysznic i miska gorącej zupy to było to na co czekaliśmy.
Nasza przygoda z parkiem Borżomi zakończyła się nieco przedwcześnie. Po dzisiejszej przeprawie mieliśmy jednak dość na jakiś czas trekkingu.
Szliśmy coraz wyżej i wyżej. Dotarliśmy nawet do poziomu chmur. Zimna i wilgotna mgiełka była bardzo orzeźwiająca i przez do bardzo zmniejszała trudy wędrówki. Kierując się ku szczytowi wzgórza, chmury i mgła stawały się coraz gęstsze. Spływały one w dół ze stoku z duża prędkością prosto w nasze oczy. Widoczność ograniczyła się do zaledwie 10-ciu metrów. Na naszych ubraniach i włosach zaczęły osadzać się miniaturowe kropelki wody, które wyglądały jak lodowa szadź. Zaczęło się też robić zimniej. Znajdowaliśmy się na wysokości ponad 2000m n.p.m. Z powodu ograniczonej widoczności nie za bardzo widzieliśmy oznaczenia szlaku – kierowaliśmy się więc nieco na instynkt oraz na azymut wg (nawiasem mówiąc dość powierzchownej) mapy z przewodnika.
Na szczycie naszym oczom ukazał się niewielki budynek. Był to niewielki kościółek, w środku znajdował się miniaturowy ołtarz i mnóstwo obrazków świętych, w tym obraz przedstawiający Świętą Iverię i „Drzewo Życia”. Skorzystaliśmy z okazji i wykorzystaliśmy bezpieczne mury kościółka jako schronienie i miejsce na krótki odpoczynek.
Ruszyliśmy dalej. Po chwili marszu we mgle na naszej drodze stanął pewien człowiek. Co on tu robił na takim odludziu na szczycie góry? Był to pasterz, który pilnował bydło i konie które mijaliśmy idąc tutaj. Zapytawszy o drogę w kierunku wioski Marielisi, pasterz wskazał nam odpowiedni kierunek. Idąc drogą na Marielisi liczyliśmy że prędzej czy później trafimy na rozwidlenie szlaków. Jednak nie było nam to dane…
Zaczęliśmy schodzić z wysokich wzgórz. Po drugiej stronie góry zstępujące i pędzące chmury już tak nie doskwierały i nieco poprawiła się widoczność (50m). Szliśmy chwilę nad bezkresnym urwiskiem, po czym wkroczyliśmy do lasu. Stare i powykręcane korzenie i konary drzew były całe pokryte mchem oraz porostami. Soczyście zielone krzewy i wilgotne od deszczu liście przypominały raczej amazońską dżunglę aniżeli górski las. Całość zatopiona była w szarej, rzadkiej mgle. Wędrówka przez ten mroczny, gęsty las sprawiała niesamowite wrażenie. Podłoże po którym przyszło nam iść było bardzo błotniste i grząskie. Trzeba było bardzo rozważnie stawiać kroki, szukać odpowiedniej drogi, wyszukiwać bezpiecznie przejścia, , chwytać się gałęzi dla równowagi. Jeden fałszywy krok, źle postawiona noga i but zapadał się w błocie. Idąc cały czas w dół, przedzierając się przez podmokły, ciemny las, walczyliśmy z zimnem i błotem. Klimat tej wędrówki był jakby nie z tej ziemi.
Jednakże po paru godzinach takiej przeprawy byliśmy już bardzo zmęczeni. Mimo rozważnie stawianych kroków, nasze buty całe były umorusane w błocie i mokre. Już od pewnego momentu nie obchodziło nas gdzie stąpamy, tylko parliśmy do przodu przez kałuże błota i wody. Nie wiedzieliśmy nawet, czy idziemy dobrą drogą - szlak nie był wcale oznaczony. Krocząc i przedzierając się przez błotniste, zdradliwe ścieżki, zaczęliśmy powoli powątpiewać w słuszność obranej drogi. Rozwidlenia szlaków, którego tak wypatrywaliśmy, nie było.
Po jakimś czasie wyszliśmy na odsłoniętą od drzew polanę. Z boku, pod starym drzewem, znajdował się grób. Na kamiennym nagrobku widniał portret zmarłego, wyryte było również imię : როსარინ (Rosarin). Obok nagrobka stała na wpół pełna butelka z jakąś przezroczystą cieczą oraz stakan. Jak się okazało, była to czacza. Została najprawdopodobniej tu zostawiona, aby każdy wędrowiec przechodzący koło miejsca pochówku Rosarina mógł wypić za pokój jego duszy. Tak też uczyniliśmy, licząc, że duch Rosarina pomoże nam obrać właściwą drogę przez gęsty las.
Byliśmy już bardzo zmęczeni i zrezygnowani. W marszu byliśmy już od dobrych paru godzin a droga nieustannie prowadziła w dół. Z czasem weszliśmy na kamienisty szlak jakiegoś starego górskiego potoku. Wąski korytarz, w około okalały był przez krzewy i gałęzie, a pod nogami strumień, śliskie skały, luźne kamienie i błoto. Dużo błota. Utrata równowagi i upadek był tylko kwestią czasu...
Gdy strudzeni szliśmy tym kamienistym korytarzem, nastąpiło niespodziewane spotkanie. Czyżby duch Rosarina przysłał nam pomoc? Ni stąd ni zowąd, przed nami stanęło trzech mężczyzn. Uzbrojeni w karabiny, siedzieli na kucykach i prowadzili ze sobą jeszcze dwa małe źrebaki. Widocznie przeprowadzali konie przez park. Gdy spytaliśmy ich o drogę i o rozwidlenie, ich odpowiedź wprawiła nas w zdumienie. Znajdowaliśmy się daleko poza szlakiem, w miejscu nie zaznaczonym na żadnej mapie. A więc zgubiliśmy się! Musiało to nastąpić już na samym początku, gdy w gęstych chmurach przy małej widoczności podchodziliśmy pod wzgórze i obchodziliśmy szczyt. Teraz mieliśmy dwa wyjścia – albo zawrócić, albo kontynuować schodzenie, udając się w kierunku wioski Marielisi. Według spotkanych ‘rangerów’, do wioski było aż 25km…
Nie mieliśmy zbytnio wyboru. Albo zawrócić i spróbować odnaleźć szlak i spać nie wiadomo gdzie, albo iść w dół do wioski. Postanowiliśmy iść w dół. Jeden z jeźdźców , imieniem Soso, widząc naszą trudną sytuację, postanowił nam pomóc. Przełożył część naszych plecaków na swojego konia, odciążając tym część naszej ekipy. Soso powiedział, że odeskortuje nas do najbliższej gastienicy, czyli hotelu, który miał być oddalony o jedynie 3 km drogi.
Jednak z 3 km zrobiły się 3 godziny. Droga była bardzo trudna i wymagająca. Dużo luźnych i obsuwających się kamieni, śliskiego błota, stromo. Schodzenie okazało się znacznie bardziej trudniejsze od wczorajszego podchodzenia pod górę. W podchodzeniu bardziej liczyła się siła i mięśnie, schodzenie natomiast jest bardziej trudniejsze technicznie i obciążające stawy.
Szliśmy tak przez wzgórza, polany, kręte wąwozy, pastwiska, żleby, koryta wyschniętych potoków. Byliśmy już bardzo zmęczeni. W pewnym momencie naszym oczom ukazał się podnoszący na duchu widok – przepiękny pejzaż z potężnymi górami, mniejszymi wzgórzami i pagórkami, wszystko usiane malutkimi wiejskimi domkami. Oto Marielisi. Do schroniska pozostało już niewiele drogi.
Po chwili dotarliśmy do rozwidlenia dróg. Soso oznajmił, iż tutaj nasze drogi niestety rozchodzą się. Pomocny pasterz musiał odstawić źrebaki do sąsiedniej wioski. Żegnając się z Soso, wręczyliśmy mu widokówkę z Gdańska i zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie. Gdyby nie on, do tej pory zapewne błąkalibyśmy się gdzieś poza szlakami w lesie w parku Borżomi.
Do Marielisi zostało już tylko 3km. Gdy ubraliśmy ponownie nasze plecaki, wydawały się one ze dwa razy cięższe. Droga cały czas była bardzo podobna. Wąski, kręty wąwóz prowadzący w dół i sterty kamieni. Na szczęście błoto już się skończyło.
Zapadał już zmrok, a my wciąż byliśmy daleko od znalezienia hotelu. Napotkany człowiek wskazał nam drogę, ale chyba pomylił kierunki i przez to straciliśmy trochę czasu na błądzenie po okolicy po ciemku. Po godzinie znaleźliśmy po drugiej stronie rzeki poszukiwany hotelik. Przemoczeni i zmęczeni, nie marzyliśmy o niczym innym jak o kąpieli i ciepłej strawie. Pukamy do drzwi. W środku ciemno. Zamknięte!
Co robić? Jakimś zrządzeniem losu przechodzący człowiek obiecał poinformować odpowiednie osoby o przybyciu gości. Po chwili gastienica stała przed nami otworem.
Warunki w środku były bardzo dobre, wręcz luksusowe. Miękkie łóżka, czajnik elektryczny, 2 łazienki z ciepłą wodą. Cena też adekwatna, bo aż 20 lari za osobę. Jednak byliśmy już w takim stanie że cena nas najmniej obchodziła. Ciepły prysznic i miska gorącej zupy to było to na co czekaliśmy.
Nasza przygoda z parkiem Borżomi zakończyła się nieco przedwcześnie. Po dzisiejszej przeprawie mieliśmy jednak dość na jakiś czas trekkingu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz