Szliśmy coraz wyżej i wyżej. Dotarliśmy nawet do poziomu chmur. Zimna i wilgotna mgiełka była bardzo orzeźwiająca i przez do bardzo zmniejszała trudy wędrówki. Kierując się ku szczytowi wzgórza, chmury i mgła stawały się coraz gęstsze. Spływały one w dół ze stoku z duża prędkością prosto w nasze oczy. Widoczność ograniczyła się do zaledwie 10-ciu metrów. Na naszych ubraniach i włosach zaczęły osadzać się miniaturowe kropelki wody, które wyglądały jak lodowa szadź. Zaczęło się też robić zimniej. Znajdowaliśmy się na wysokości ponad 2000m n.p.m. Z powodu ograniczonej widoczności nie za bardzo widzieliśmy oznaczenia szlaku – kierowaliśmy się więc nieco na instynkt oraz na azymut wg (nawiasem mówiąc dość powierzchownej) mapy z przewodnika.
Na szczycie naszym oczom ukazał się niewielki budynek. Był to niewielki kościółek, w środku znajdował się miniaturowy ołtarz i mnóstwo obrazków świętych, w tym obraz przedstawiający Świętą Iverię i „Drzewo Życia”. Skorzystaliśmy z okazji i wykorzystaliśmy bezpieczne mury kościółka jako schronienie i miejsce na krótki odpoczynek.
Zaczęliśmy schodzić z wysokich wzgórz. Po drugiej stronie góry zstępujące i pędzące chmury już tak nie doskwierały i nieco poprawiła się widoczność (50m). Szliśmy chwilę nad bezkresnym urwiskiem, po czym wkroczyliśmy do lasu. Stare i powykręcane korzenie i konary drzew były całe pokryte mchem oraz porostami. Soczyście zielone krzewy i wilgotne od deszczu liście przypominały raczej amazońską dżunglę aniżeli górski las. Całość zatopiona była w szarej, rzadkiej mgle. Wędr
Jednakże po paru godzinach takiej przeprawy byliśmy już bardzo zmęczeni. Mimo rozważnie stawianych kroków, nasze buty całe były umorusane w błocie i mokre. Już od pewnego momentu nie obchodziło nas gdzie stąpamy, tylko parliśmy do przodu przez kałuże błota i wody. Nie wiedzieliśmy nawet, czy idziemy dobrą drogą - szlak nie był wcale oznaczony. Krocząc i przedzierając się przez błotniste, zdradliwe ścieżki, zaczęliśmy powoli powątpiewać w słuszność obranej drogi. Rozwidlenia szlaków, którego tak wypatrywaliśmy, nie było.
Po jakimś czasie wyszliśmy na odsłoniętą od drzew polanę. Z boku, pod starym drzewem, znajdował się grób. Na kamiennym nagrobku widniał portret zmarłego, wyryte było również imię : როსარინ
Byliśmy już bardzo zmęczeni i zrezygnowani. W marszu byliśmy już od dobrych paru godzin a droga nieustannie prowadziła w dół. Z czasem weszliśmy na kamienisty szlak jakiegoś starego górskiego potoku. Wąski korytarz, w około okalały był przez krzewy i gałęzie, a pod nogami strumień, śliskie skały, luźne kamienie i błoto. Dużo błota. Utrata równowagi i upadek był tylko kwestią czasu...
Nie mieliśmy zbytnio wyboru. Albo zawrócić i spróbować odnaleźć szlak i spać nie wiadomo gdzie, albo iść w dół do wioski. Postanowiliśmy iść w dół. Jeden z jeźdźców , imieniem Soso, widząc naszą trudną sytuację, postanowił nam pomóc. Przełożył część naszych plecaków na swojego konia, odciążając tym część naszej ekipy. Soso powiedział, że
Jednak z 3 km zrobiły się 3 godziny. Droga była bardzo trudna i wymagająca. Dużo luźnych i obsuwających się kamieni, śliskiego błota, stromo. Schodzenie okazało się znacznie bardziej trudniejsze od wczorajszego podchodzenia pod górę. W podchodzeniu bardziej liczyła się siła i mięśnie, schodzenie natomiast jest bardziej trudniejsze technicznie i obciążające stawy.
Szliśmy tak przez wzgórza, polany, kręte wąwozy, pastwiska, żleby, koryta wyschniętych potoków. Byliśmy już bardzo zmęczeni. W pewnym momencie naszym oczom ukazał się podnoszący na duchu widok – przepiękny pejzaż z potężnymi górami, mniejszymi wzgórzami i pagórkami, wszystko usiane malutkimi wiejskimi domkami. Oto Marielisi. Do schroniska pozostało już niewiele drogi.
Do Marielisi zostało już tylko 3km. Gdy ubraliśmy ponownie nasze plecaki, wydawały się one ze dwa razy cięższe. Droga cały czas była bardzo podobna. Wąski, kręty wąwóz prowadzący w dół i sterty kamieni. Na szczęście błoto już się skończyło.
Zapadał już zmrok, a my wciąż byliśmy daleko od znalezienia hotelu. Napotkany człowiek wskazał nam drogę, ale chyba pomylił kierunki i przez to straciliśmy trochę czasu na błądzenie po okolicy po ciemku. Po godzinie
Co robić? Jakimś zrządzeniem losu przechodzący człowiek obiecał poinformować odpowiednie osoby o przybyciu gości. Po chwili gastienica stała przed nami otworem.
Warunki w środku były bardzo dobre, wręcz luksusowe. Miękkie łóżka, czajnik elektryczny, 2 łazienki z ciepłą wodą. Cena też adekwatna, bo aż 20 lari za osobę. Jednak byliśmy już w takim stanie że cena nas najmniej obchodziła. Ciepły prysznic i miska gorącej zupy to było to na co czekaliśmy.
Nasza przygoda z parkiem Borżomi zakończyła się nieco przedwcześnie. Po dzisiejszej przeprawie mieliśmy jednak dość na jakiś czas trekkingu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz