Dojechaliśmy do Czerniowic (Чернівці). Od razu po wyjściu z pociągu na peronie zagadnął nas jakiś Ukrainiec. Zapytał dokąd zmierzamy i od razu zaproponował podwózkę (jako iż jechał w tym samym kierunku), oczywiście nie za darmo. „Naciągacz” – pomyśleliśmy sobie i poszliśmy dalej. Jak się później okazało, nie było to ostatnie spotkanie z Ukraińcem.
Z plecakami i całym ekwipunkiem ruszyliśmy na miasto. Opuszczając budynek dworca kierujemy się w górę w kierunku centrum. Czerniowice to bardzo ładne miasto, dużo architektury secesyjnej, której w naszym Gdańsku nie ma za dużo. Pochodziliśmy trochę po mieście starając się zobaczyć z niego jak najwięcej – m.in. okazały budynek uniwersytetu. Międzyczasie zatrzymaliśmy się na placu tuż pod pomnikiem wieszcza ukraińskiego Szewczenki, w celu zjedzenia śniadania. Komunikacją miejską (nie ma biletów, płaci się kierowcy na zakończenie kursu ok. 1 UAH) wróciliśmy na dworzec żeby złapać transport, najlepiej rejsowy autobus, do Rumunii. Okazało się że niestety autobus już odjechał, ale oto znowu pojawił się Ukrainiec z peronu. Nie mając zbytnio wyjścia, zgodziliśmy się z nim zabrać do Suczawy (Suceava), za 50 UAH od osoby (ok. 25zł). Trochę drogo, zważywszy ze to tylko kilkadziesiąt kilometrów. Czekając na parkingu na odjazd można było uraczyć się ukraińskim przysmakiem – kwasem chlebowym, prosto z wielkiego beczkowozu.
Gdy zapełniliśmy wszystkie miejsca w mikrobusie (inaczej nie opłaca się jechać), ruszyliśmy w drogę. W radiu kilkakrotnie można było słyszeć hit ukraińskich rozgłośni „U nas na rejonie” (rap w stylu gangstersko-ulicznym). Czerniowice leżą dość blisko granicy ukraińsko-rumuńskiej. Na granicy spotkaliśmy polskiego strażnika granicznego, który został wysłany tutaj w ramach nadzorowania uszczelniania granic Unii Europejskiej. Pogadaliśmy trochę i dostaliśmy od strażnika nieco rad dotyczących Rumunii.Za kilkadziesiąt minut byliśmy już na miejscu w Suczawie. Kupiliśmy lokalną walutę – LEI. Banknoty są bardzo ciekawie wykonane – są bowiem z plastiku.
Trzeba było szukać miejsca na nocleg, gdyż autobusy odchodzące do Istambułu wyruszały dopiero o 7 rano. Niestety wszystkie miejsca w hoteliku koło dworca autobusowego były już zajęte. Napotkany pod kantorem Rumun-poliglota, władający biegle 14-toma językami, skierował nas do hotelu położonego niedaleko dworca kolejowego, po drugiej stronie miasta. Zanim tam się udaliśmy, odwiedziliśmy jeszcze targ (wybór w sumie spory, głównie warzywa, owoce, aromatyczne zioła. Ceny podobne jak w Polsce) oraz kilka cerkwi i kościołów. Cerkwie wyglądają w sumie podobnie – w środku panuje półmrok, ściany są bogato zdobione freskami przedstawiającymi wizerunki świętych, wiszą tam też ikony. Nie ma miejsc siedzących dla wiernych, ołtarz wygląda też inaczej niż w naszych kościołach. W cerkwiach znajdują się 3 pary drzwi, które otwierają się i przez które przechodzi pop (prawosławny ksiądz) w zależności od święta i uroczystości.
Po odwiedzeniu świątyń skierowaliśmy się do hotelu położonego w rejonie dzielnicy Gare de Burdujeni. Przejazd autobusem komunikacji miejskiej niezależnie od trasy to koszt 1 LEI (kupuje się od biletera w autobusie). Na miejscu okazało się, ku naszej uciesze, że są wolne miejsca i to taniej niż się spodziewaliśmy. Za dwa pokoje 4-osobowe zapłaciliśmy razem 170 LEI, co daje ok. 20zł/os. W pokojach były łazienki, przyszedł więc czas na pierwszą w podróży kąpiel. Po ok. 2h pobytu zebraliśmy się i ruszyliśmy na miasto w poszukiwaniu jakiejś restauracji, byliśmy bowiem piekielnie głodni. Naszą uwagę przyciągnęła „Eugenia”.
Specjalnie dla nas otworzono kuchnię, gdyż teoretycznie było już zamknięte. Restauracja, położona w piwnicy, niedaleko targu, wyglądała jak żywcem przeniesiona z PRL-u. Zamówiliśmy głównie sznycle, jednak gdy pani (niestety nie Eugenia) dała nam na spróbowanie fasoli z mięsem, wnet prawie wszyscy zmienili zamówienie. Jedzenie było pyszne, a rumuńskie piwo ohydne. Zbliżał się wieczór. Postanowiliśmy jeszcze udać się na lokalny zabytkowy zamek położony na skraju miasta. Było już dość późno, ściemniało się, jednak zamek był wciąż otwarty dla turystów (2 LEI/os). Zamek z XVI w., dość dobrze zachowany, z ogromną fosą i dużymi kamiennymi murami, lecz oczywiście nie tej klasy co nasz Malbork. Przesiedzieliśmy pod gołym niebem kawałek czasu, racząc nasze podniebienia winem i rumuńskim serem. Ze względu na porę byliśmy zmuszeni wracać do hotelu pieszo na drugi koniec miasta. Rano musimy wcześnie wstać, aby załapać się na autobus do Turcji.
Z plecakami i całym ekwipunkiem ruszyliśmy na miasto. Opuszczając budynek dworca kierujemy się w górę w kierunku centrum. Czerniowice to bardzo ładne miasto, dużo architektury secesyjnej, której w naszym Gdańsku nie ma za dużo. Pochodziliśmy trochę po mieście starając się zobaczyć z niego jak najwięcej – m.in. okazały budynek uniwersytetu. Międzyczasie zatrzymaliśmy się na placu tuż pod pomnikiem wieszcza ukraińskiego Szewczenki, w celu zjedzenia śniadania. Komunikacją miejską (nie ma biletów, płaci się kierowcy na zakończenie kursu ok. 1 UAH) wróciliśmy na dworzec żeby złapać transport, najlepiej rejsowy autobus, do Rumunii. Okazało się że niestety autobus już odjechał, ale oto znowu pojawił się Ukrainiec z peronu. Nie mając zbytnio wyjścia, zgodziliśmy się z nim zabrać do Suczawy (Suceava), za 50 UAH od osoby (ok. 25zł). Trochę drogo, zważywszy ze to tylko kilkadziesiąt kilometrów. Czekając na parkingu na odjazd można było uraczyć się ukraińskim przysmakiem – kwasem chlebowym, prosto z wielkiego beczkowozu.
Gdy zapełniliśmy wszystkie miejsca w mikrobusie (inaczej nie opłaca się jechać), ruszyliśmy w drogę. W radiu kilkakrotnie można było słyszeć hit ukraińskich rozgłośni „U nas na rejonie” (rap w stylu gangstersko-ulicznym). Czerniowice leżą dość blisko granicy ukraińsko-rumuńskiej. Na granicy spotkaliśmy polskiego strażnika granicznego, który został wysłany tutaj w ramach nadzorowania uszczelniania granic Unii Europejskiej. Pogadaliśmy trochę i dostaliśmy od strażnika nieco rad dotyczących Rumunii.Za kilkadziesiąt minut byliśmy już na miejscu w Suczawie. Kupiliśmy lokalną walutę – LEI. Banknoty są bardzo ciekawie wykonane – są bowiem z plastiku.
Trzeba było szukać miejsca na nocleg, gdyż autobusy odchodzące do Istambułu wyruszały dopiero o 7 rano. Niestety wszystkie miejsca w hoteliku koło dworca autobusowego były już zajęte. Napotkany pod kantorem Rumun-poliglota, władający biegle 14-toma językami, skierował nas do hotelu położonego niedaleko dworca kolejowego, po drugiej stronie miasta. Zanim tam się udaliśmy, odwiedziliśmy jeszcze targ (wybór w sumie spory, głównie warzywa, owoce, aromatyczne zioła. Ceny podobne jak w Polsce) oraz kilka cerkwi i kościołów. Cerkwie wyglądają w sumie podobnie – w środku panuje półmrok, ściany są bogato zdobione freskami przedstawiającymi wizerunki świętych, wiszą tam też ikony. Nie ma miejsc siedzących dla wiernych, ołtarz wygląda też inaczej niż w naszych kościołach. W cerkwiach znajdują się 3 pary drzwi, które otwierają się i przez które przechodzi pop (prawosławny ksiądz) w zależności od święta i uroczystości.
Po odwiedzeniu świątyń skierowaliśmy się do hotelu położonego w rejonie dzielnicy Gare de Burdujeni. Przejazd autobusem komunikacji miejskiej niezależnie od trasy to koszt 1 LEI (kupuje się od biletera w autobusie). Na miejscu okazało się, ku naszej uciesze, że są wolne miejsca i to taniej niż się spodziewaliśmy. Za dwa pokoje 4-osobowe zapłaciliśmy razem 170 LEI, co daje ok. 20zł/os. W pokojach były łazienki, przyszedł więc czas na pierwszą w podróży kąpiel. Po ok. 2h pobytu zebraliśmy się i ruszyliśmy na miasto w poszukiwaniu jakiejś restauracji, byliśmy bowiem piekielnie głodni. Naszą uwagę przyciągnęła „Eugenia”.
Specjalnie dla nas otworzono kuchnię, gdyż teoretycznie było już zamknięte. Restauracja, położona w piwnicy, niedaleko targu, wyglądała jak żywcem przeniesiona z PRL-u. Zamówiliśmy głównie sznycle, jednak gdy pani (niestety nie Eugenia) dała nam na spróbowanie fasoli z mięsem, wnet prawie wszyscy zmienili zamówienie. Jedzenie było pyszne, a rumuńskie piwo ohydne. Zbliżał się wieczór. Postanowiliśmy jeszcze udać się na lokalny zabytkowy zamek położony na skraju miasta. Było już dość późno, ściemniało się, jednak zamek był wciąż otwarty dla turystów (2 LEI/os). Zamek z XVI w., dość dobrze zachowany, z ogromną fosą i dużymi kamiennymi murami, lecz oczywiście nie tej klasy co nasz Malbork. Przesiedzieliśmy pod gołym niebem kawałek czasu, racząc nasze podniebienia winem i rumuńskim serem. Ze względu na porę byliśmy zmuszeni wracać do hotelu pieszo na drugi koniec miasta. Rano musimy wcześnie wstać, aby załapać się na autobus do Turcji.