Ze wstawaniem zbytnio się nie spieszyliśmy, choć poranne słońce skutecznie wywaliło wszystkich z namiotów na trawę. Po spakowaniu obozowiska wypadało pożegnać się z mnichami z Gelati. Wręczyliśmy im w podzięce widokówkę z Gdańska, uprzednio podpisawszy się na niej. W zamian również otrzymaliśmy kartki przedstawiające klasztor. Pozostało wrócić do Kutaisi i poszukać transportu do Borżomi. Marszrutkarz (oczywiście w fordzie tranzicie) zabrał nas spod klasztoru za 1 lari per capita na dół do centrum miasta, a za dodatkowe 0,50 lari zgodził się podwieźć do miejsca z którego odchodzą dalekobieżne autobusy. Nie musieliśmy szukać długo transportu, gdyż od razu zostaliśmy zaczepieni przez kierowców. Oczywiście przedsiębiorczy kierowcy marszrutek stosowali rozmaite "taktyki" pozyskiwania klientów, np. mówili że w kierunku Borżomi nikt nie jedzie, i że tylko oni mogą nas „wyjątkowo” zabrać za astronomiczną kwotę…
Zrobiliśmy mały rekonesans po dworcu. Dworzec był w opłakanym stanie – brudny, szary, obdrapany. Na każdym rogu żebracy i babuszki sprzedające świeczki oraz gumy i papierosy na sztuki. Rozklekotane autobusy z silnikami na wierzchu skutecznie nas odstraszały, choć pewnie przejazd nimi zapewniałby moc wrażeń. Po chwili znaleźliśmy jednak odpowiednią marszrutkę za cenę 15 lari od osoby (ciekawe bo był to volkswagen)
Żarka była nie do zniesienia. Zimne piwo z dużej plastikowej butelki tylko częściowo pomagało zniwelować upał. Zamieniliśmy słowo z kierowcą. Opowiadał nam o pięknych, krasiwych terenach rejonu Borżomi. Pokazał nam również rozlewnię eksportowanej na całą Gruzję wody mineralnej „Borjomi”. Oprócz tego dowiedzieliśmy się od niego kilka ciekawych rzeczyna temat Gruzji. Po transformacji i upadku komunizmu ludziom jest ciężko, pozamykane są wielkie zakłady i fabryki (po drodze mijamy dużo ich ruin), panuje duże bezrobocie, a jak już jest jakaś praca, to bardzo słabo płatna. W Polsce na początku było podobnie, jednak u nas sytuacja wygląda dużo lepiej, panuje większy pariadok. Gruzja jeszcze potrzebuje wiele czasu aby sytuacja ludzi zmieniła się na lepsze.
Kierowca zgodził się nas dostarczyć nieco dalej niż ustalaliśmy na początku. We wiosce Likani (ლიქანი), położonej 4 km za Borżomi, znajdowało się bowiem wejście do parku narodowego Borżomi-Karagouli. Stamtąd chcieliśmy zacząć naszą wędrówkę w góry i trekking. Na miejscu postanowiliśmy skorzystać z okazji i wykąpać się w rzece. Prąd był bardzo wartki, było płytko i bardzo dużo uprzykrzających życie kamieni, a poza tym mnóstwo śmieci. Miasto to jako uzdrowisko najlepsze czasy ma już chyba za sobą.
Ponieważ mieliśmy zamiar wyruszać w wysokie góry, postanowiliśmy przed ostatecznym wyjściem porządnie się najeść. Jednak menu z pobliskiej restauracji nie było zbyt zachęcające. Nie to co w Batumi... Podczas posiłku z zewnątrz było słychać odgłosy nadciągającej burzy. W górach pogoda bardzo szybko ulegała zmianie. Nie minęło 10 minut a już spadły pierwsze krople, które za chwilę przerodziły się w ulewę. Pierwszy deszcz w Gruzji – jakaż odmiana po skąpanym w słońcu kurorcie Batumi. Na szczęście po około 20 minutach ulewa ustała i można było ruszyć dalej. Należało zrobić zapasy żywności i wody na 3 dni - tyle planowaliśmy wędrować po górskich szlakach parku narodowego. Sklepy w Likani były jednak dość słabo zaopatrzone. Wykupiliśmy cały chleb we wsi, parę puszek skumbrii w tomacie oraz zupy w proszku. Zabawne było patrzeć, jak pani należność za towary liczy na…liczydle.
Na zrobieniu zapasów i posiłku straciliśmy sporo czasu. Zbliżała się godzina 18, za dwie godziny miało już być ciemno. Chcieliśmy więc tylko wejść do parku i znaleźć szybko jakieś miejsce do rozbicia namiotów. W góry ruszylibyśmy z samego rana. Podzieliliśmy się zapasami, zapakowaliśmy wszystko i ruszyliśmy w kierunku wejścia do parku. Plecaki były dużo cięższe niż do tej pory – zapasy jedzenia i wody pitnej na 3 dni trochę jednak ważyły.
Po około 45-minutach wędrówki wzdłuż drogi dotarliśmy do bramy parku narodowego. Wejście oddzielał dość wysoki szlaban, obok stała budka strażnika. Chyba ze względu na późną porę (godzina 19), była ona już zamknięta i strażnika nie było. Nie bacząc na to, wkroczyliśmy do parku. Po kilkuminutowej wędrówce znaleźliśmy dogodną polanę na której można by było się rozbić i przenocować. Obozowisko było gotowe w pół godziny.
Zrobiliśmy mały rekonesans po dworcu. Dworzec był w opłakanym stanie – brudny, szary, obdrapany. Na każdym rogu żebracy i babuszki sprzedające świeczki oraz gumy i papierosy na sztuki. Rozklekotane autobusy z silnikami na wierzchu skutecznie nas odstraszały, choć pewnie przejazd nimi zapewniałby moc wrażeń. Po chwili znaleźliśmy jednak odpowiednią marszrutkę za cenę 15 lari od osoby (ciekawe bo był to volkswagen)
Żarka była nie do zniesienia. Zimne piwo z dużej plastikowej butelki tylko częściowo pomagało zniwelować upał. Zamieniliśmy słowo z kierowcą. Opowiadał nam o pięknych, krasiwych terenach rejonu Borżomi. Pokazał nam również rozlewnię eksportowanej na całą Gruzję wody mineralnej „Borjomi”. Oprócz tego dowiedzieliśmy się od niego kilka ciekawych rzeczyna temat Gruzji. Po transformacji i upadku komunizmu ludziom jest ciężko, pozamykane są wielkie zakłady i fabryki (po drodze mijamy dużo ich ruin), panuje duże bezrobocie, a jak już jest jakaś praca, to bardzo słabo płatna. W Polsce na początku było podobnie, jednak u nas sytuacja wygląda dużo lepiej, panuje większy pariadok. Gruzja jeszcze potrzebuje wiele czasu aby sytuacja ludzi zmieniła się na lepsze.
Kierowca zgodził się nas dostarczyć nieco dalej niż ustalaliśmy na początku. We wiosce Likani (ლიქანი), położonej 4 km za Borżomi, znajdowało się bowiem wejście do parku narodowego Borżomi-Karagouli. Stamtąd chcieliśmy zacząć naszą wędrówkę w góry i trekking. Na miejscu postanowiliśmy skorzystać z okazji i wykąpać się w rzece. Prąd był bardzo wartki, było płytko i bardzo dużo uprzykrzających życie kamieni, a poza tym mnóstwo śmieci. Miasto to jako uzdrowisko najlepsze czasy ma już chyba za sobą.
Ponieważ mieliśmy zamiar wyruszać w wysokie góry, postanowiliśmy przed ostatecznym wyjściem porządnie się najeść. Jednak menu z pobliskiej restauracji nie było zbyt zachęcające. Nie to co w Batumi... Podczas posiłku z zewnątrz było słychać odgłosy nadciągającej burzy. W górach pogoda bardzo szybko ulegała zmianie. Nie minęło 10 minut a już spadły pierwsze krople, które za chwilę przerodziły się w ulewę. Pierwszy deszcz w Gruzji – jakaż odmiana po skąpanym w słońcu kurorcie Batumi. Na szczęście po około 20 minutach ulewa ustała i można było ruszyć dalej. Należało zrobić zapasy żywności i wody na 3 dni - tyle planowaliśmy wędrować po górskich szlakach parku narodowego. Sklepy w Likani były jednak dość słabo zaopatrzone. Wykupiliśmy cały chleb we wsi, parę puszek skumbrii w tomacie oraz zupy w proszku. Zabawne było patrzeć, jak pani należność za towary liczy na…liczydle.
Na zrobieniu zapasów i posiłku straciliśmy sporo czasu. Zbliżała się godzina 18, za dwie godziny miało już być ciemno. Chcieliśmy więc tylko wejść do parku i znaleźć szybko jakieś miejsce do rozbicia namiotów. W góry ruszylibyśmy z samego rana. Podzieliliśmy się zapasami, zapakowaliśmy wszystko i ruszyliśmy w kierunku wejścia do parku. Plecaki były dużo cięższe niż do tej pory – zapasy jedzenia i wody pitnej na 3 dni trochę jednak ważyły.
Po około 45-minutach wędrówki wzdłuż drogi dotarliśmy do bramy parku narodowego. Wejście oddzielał dość wysoki szlaban, obok stała budka strażnika. Chyba ze względu na późną porę (godzina 19), była ona już zamknięta i strażnika nie było. Nie bacząc na to, wkroczyliśmy do parku. Po kilkuminutowej wędrówce znaleźliśmy dogodną polanę na której można by było się rozbić i przenocować. Obozowisko było gotowe w pół godziny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz