17-ty dzień podróży, czyli zamek, harcerze i dziedzic Misza

Ostatni dzień pobytu w Wardzii. Szybko wstajemy i składamy nasz obóz. Jak się dowiedzieliśmy, o 10.30 planowany był odjazd marszrutki w kierunku Chertwisi (gdzie znajdowała się stara twierdza) oraz Achalcyche. Najpierw jednak obowiązkowe śniadanie w naszej ulubionej restauracyjce. Ponieważ wczoraj wyjedliśmy pani wszystkie jajca, wyjątkowo dla nas zgodziła się przyrządzić chinkali. Jednak przygotowanie pierogów, zagniecenie ciasta, zmielenie mięsa itd. zajęło nieco dłużej niż obiecała nam pani bufetowa. Posiłek był bardzo dobry, ale niestety spóźniliśmy się na ‘rejsową’ marszrutkę do Chertwisi. Nie pozostało nic innego, jak czekać na następny bus do 15.
Mamy więc sporo czasu. Część grupy postanowiła się wybrać na wycieczkę w pobliskie góry (do tzw. Kołchozu, gdzie podobno widać też latające sępy i orły), a część została na parkingu pod kasami skalnego miasta. Na parkingu poznaliśmy kolejną grupę Polaków. Podobnie jak my przybyli to Gruzji drogą lądową, przeżyli też horror na granicy turecko-gruzińskiej. Po jakimś czasie w końcu przyjechała rejsowa marszrutka. Plan był taki, żeby jechać już od razu do Achalcyche pomijając twierdzę Chertwisi, gdyż zatrzymując się tam kosztowałoby nas to cały dzień (a to była jedna z ostatnich marszrutek w tym kierunku). Jednak część grupy koniecznie chciało wysiadać w Chertwisi, nie bacząc na obiekcje innych i ewentualny rozpad grupy. Rozdzielanie i późniejsze czekanie na siebie nie wiadomo gdzie i odnajdywanie nie miało najmniejszego sensu, wybraliśmy więc mniejsze zło i za cel obraliśmy twierdzę.
Chertwisi (ხერთვისი) leży na drodze między Wardzią i Achalcyche (koszt przejazdu 2 lari). Okazała twierdza zlokalizowana była na wysokiej skale, w miejscu gdzie łączą się dwa nurty rzek (nazwa Chertwisi po gruzińsku oznacza właśnie takie miejsce). Jak się okazało, twierdza była „zamieszkała” przez grupę studentów i wolontariuszy z Gruzji i Rosji, którzy zajmowali się między innymi jej renowacją. Jeden z nich, Dawid z Władywostoku (tak się przedstawił) oprowadził nas po zamku oraz przedstawił swoim kolegom i koleżankom. Zostaliśmy bardzo ciepło przyjęci. Pozwolono nam rozbić namioty w murach zamku i korzystać z ciepłej wody w łazience. Zagraliśmy też integracyjny mecz Polska kontra Gruzja w siatkówkę (a raczej w gruzińską odmianę ‘kartofla’). Zostaliśmy zaproszeni również na posiłek.
W murach Chertwisi poznaliśmy Michaela – Miszę, który okazał się być ‘dziedzicem’ tej twierdzy. Chertwisi należało niegdyś do jego przodków. Dzięki Bogu Misza znał bardzo dobrze angielski, więc można było swobodnie porozmawiać (aniżeli męczyć się z naszym łamanym rosyjsko-polskim). Misza okazał się prawdziwą skarbnicą wiedzy nt. historii Gruzji i nie tylko. Zaskakujące było to, że historia jego krewnych i przodków została opisana w czytanych przez nas książkach.
Nastała pora wieczornej uczty. Stół nie uginał się co prawda od potraw, ale nie brakowało miejscowego sera, placków, wina oraz chleba. No i oczywiście czaczy. Ta czacza była tak mocna, że po przyłożeniu ognia paliła się jasnoniebieskim płomieniem. Misza opowiedział nam historię Polaka, który niedawno odwiedził Chertwisi i który sądził, że „jest Polakiem i potrafi pić” i tak mocna czacza nic mu nie zrobi…Gdy upił się jak bela, miejscowi powiesili go na belce stropowej za nogi, posmarowali twarz sadzą i zaczęli go okładać drewnianymi kijami. Podobno był to tradycyjny sposób na wytrzeźwienie...
Podczas wieczerzy byliśmy świadkami jednego z najważniejszych gruzińskich zwyczajów – toastów. W Polsce toasty mają znaczenie jedynie symboliczne, można wypić co najwyżej „za zdrowie” i to wszystko. W Gruzji natomiast jest zupełnie inaczej. Toasty wznoszone czaczą są poważne i mają bardzo duże znaczenie. Gdy się je wypowiada, wszyscy milkną i słuchają głosu tamady. Wypowiadanie toastu trwa długo i jego treść pochodzi prosto z serca, a nie jest wyuczona z pamięci. Często też teść toastu jest spontanicznie i monotonnie rymowana – podobnie do mnisich chorałów w kościele. Podczas wypowiadania toastu za zdrowie matek, które nas urodziły i wychowały, miejscowy góral aż miał łzy w oczach. Nie zabrakło też paru toastów na naszą cześć – cieszono się z naszego przybycia i życzono udanego pobytu i szczęśliwego powrotu do domu. Dla tego momentu warto było przyjechać do Gruzji.


Brak komentarzy: