O wiele lepsze wrażenie od Wielkiego Bazaru zrobił jednak Spice Bazaar – czyli bazar z przyprawami. Jest o wiele mniejszy, ale oprócz tego samego asortymentu (szaliki, poduszki, lampiony, lampy alladyna, ceramika, szisze, stroje „Mały Sułtan” i inne suweniry), oferuje również masę aromatycznych ziół i przypraw, usypanych duże kopce. Do tego dochodzą tureckie słodycze („Turkish Delight” – ciągnące się niby-galaretki zatopione w cukrze pudrze). Dzięki obecności przypraw i ziół cały bazar unosi się wspaniałym aromatem.
Po wizycie na bazarach, zostało tylko kupienie jedzenia na drogę i spakowanie się. Za ostatnie grosze kupiliśmy pyszną czekoladową chałwę oraz ekmek , czyli wielką turecką bułę. Zostało nam tylko 5 ‘groszy’. Czas było na wyruszenie w kierunku dworca autobusowego Otogar, gdzie miał, zgodnie z tym co powiedział pan z biura, czekać na nas autobus. Tramwajem, a później metrem (identyczne żetony po 1,40 YTL kupowane w budkach) dojechaliśmy do Otogaru. Jakże wielkie było nasze zdziwienie, gdy usłyszeliśmy od tureckiego pracownika biura przewozowego, że musimy wracać metrem do miejsca z którego przybyliśmy. Znowu kupowanie żetonów, znowu wsiadanie do metra. Turek razem z nami. Wysiedliśmy na stacji Asaray, a dalej do postoju autobusów prowadził nas ów Turek.
Na parkingu czekało łącznie 4-5 autobusów, wszystkie jechały w kierunku Gruzji, co dało się poznać po nazwach miejscowości na przednich szybach w jeszcze nam nieznanym, dziwnym, alfabecie. Gdy załadowaliśmy bagaże do naszego pojazdu (z niewiele nam mówiącym napisem ბათუმი) i zajęliśmy miejsca, Turek z biura znowu się nam objawił, mówiąc „Bakszysz, bakszysz”. Najwyraźniej chciał od nas pieniędzy za swoje „usługi”. Jakie usługi? Za wskazanie miejsca postoju autokaru? Zażądał od wszystkich 20 lirów. Strasznie dużo. Próbowaliśmy go zbyć jakimiś drobniakami, ale powtarzał tylko „Problem, problem”. W końcu dostał praktycznie wszystkie nasze ostatnie monety i zdenerwowany, że nie ‘wydoił’ dostatecznie turystów, odszedł i dał nam spokój.
Autokar bardzo podobny do tego którym przyjechaliśmy do Istambułu. Klima jest, TV, sympatyczna pani z obsługi serwuje napoje i ciastka. W autokarze większy tłok niż poprzednio, jedzie dużo Gruzinów, łatwo ich poznać po dziwnej mowie i charakterystycznie przyciętych wąsach. Wyruszamy parę minut po 18, planowany przyjazd do gruzińskiego Batumi o godzinie 12 dnia następnego. Przejeżdżamy przez most nad cieśniną Bosfor. Jeszcze trochę i już jesteśmy w Azji, choć wciąż w ogromnym Istambule. Przed nami długa droga, praktycznie przez całą Turcję. Siedzący za nami Gruzini zagadują nas i zaczynamy pogawędkę. Porozumiewamy się łamanym rosyjskim (wiadomo, gruziński odpada), Gruzini natomiast po rosyjsku mówią perfekt. Czaszami ciężko się dogadać i zrozumieć… Pewien Gruzin (a raczej Turek gruzińskiego pochodzenia, niech będzie się nazywał Mehmed) zaproponował nam podwózkę z granicy do Batumi, gdyż jak się dowiedzieliśmy, są niemałe problemy z przekraczaniem granicy. Oprócz tego Mehmed, jako mieszkaniec Batumi, zaoferował nam obwózkę po mieście i pokazanie najciekawszych miejsc, znalezienie taniego hotelu itd. Na razie delikatnie mu powiedzieliśmy że podumajem i uzgodnimy wszystko już na miejscu w Gruzji.
Po wizycie na bazarach, zostało tylko kupienie jedzenia na drogę i spakowanie się. Za ostatnie grosze kupiliśmy pyszną czekoladową chałwę oraz ekmek , czyli wielką turecką bułę. Zostało nam tylko 5 ‘groszy’. Czas było na wyruszenie w kierunku dworca autobusowego Otogar, gdzie miał, zgodnie z tym co powiedział pan z biura, czekać na nas autobus. Tramwajem, a później metrem (identyczne żetony po 1,40 YTL kupowane w budkach) dojechaliśmy do Otogaru. Jakże wielkie było nasze zdziwienie, gdy usłyszeliśmy od tureckiego pracownika biura przewozowego, że musimy wracać metrem do miejsca z którego przybyliśmy. Znowu kupowanie żetonów, znowu wsiadanie do metra. Turek razem z nami. Wysiedliśmy na stacji Asaray, a dalej do postoju autobusów prowadził nas ów Turek.
Na parkingu czekało łącznie 4-5 autobusów, wszystkie jechały w kierunku Gruzji, co dało się poznać po nazwach miejscowości na przednich szybach w jeszcze nam nieznanym, dziwnym, alfabecie. Gdy załadowaliśmy bagaże do naszego pojazdu (z niewiele nam mówiącym napisem ბათუმი) i zajęliśmy miejsca, Turek z biura znowu się nam objawił, mówiąc „Bakszysz, bakszysz”. Najwyraźniej chciał od nas pieniędzy za swoje „usługi”. Jakie usługi? Za wskazanie miejsca postoju autokaru? Zażądał od wszystkich 20 lirów. Strasznie dużo. Próbowaliśmy go zbyć jakimiś drobniakami, ale powtarzał tylko „Problem, problem”. W końcu dostał praktycznie wszystkie nasze ostatnie monety i zdenerwowany, że nie ‘wydoił’ dostatecznie turystów, odszedł i dał nam spokój.
Autokar bardzo podobny do tego którym przyjechaliśmy do Istambułu. Klima jest, TV, sympatyczna pani z obsługi serwuje napoje i ciastka. W autokarze większy tłok niż poprzednio, jedzie dużo Gruzinów, łatwo ich poznać po dziwnej mowie i charakterystycznie przyciętych wąsach. Wyruszamy parę minut po 18, planowany przyjazd do gruzińskiego Batumi o godzinie 12 dnia następnego. Przejeżdżamy przez most nad cieśniną Bosfor. Jeszcze trochę i już jesteśmy w Azji, choć wciąż w ogromnym Istambule. Przed nami długa droga, praktycznie przez całą Turcję. Siedzący za nami Gruzini zagadują nas i zaczynamy pogawędkę. Porozumiewamy się łamanym rosyjskim (wiadomo, gruziński odpada), Gruzini natomiast po rosyjsku mówią perfekt. Czaszami ciężko się dogadać i zrozumieć… Pewien Gruzin (a raczej Turek gruzińskiego pochodzenia, niech będzie się nazywał Mehmed) zaproponował nam podwózkę z granicy do Batumi, gdyż jak się dowiedzieliśmy, są niemałe problemy z przekraczaniem granicy. Oprócz tego Mehmed, jako mieszkaniec Batumi, zaoferował nam obwózkę po mieście i pokazanie najciekawszych miejsc, znalezienie taniego hotelu itd. Na razie delikatnie mu powiedzieliśmy że podumajem i uzgodnimy wszystko już na miejscu w Gruzji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz