11-ty dzień podróży, czyli Monachomachia

Wstajemy wcześnie rano aby załapać się na jadącą w kierunku uzdrowiska Borżomi marszrutkę. Żegnamy się serdecznie z pracownikami hotelu, z Mirzą, z Dziadkiem, po czym bierzemy plecaki i w drogę na awtowagzal. Po negocjacjach z kierowcami ustalamy cenę 20 lari za osobę za przejazd do miasta Achalcyche (ახალციხე), skąd można wyjechać i do Borżomi i do Wardzii, gdzie mieszka przyjaciel Mirzy. Pakujemy plecaki na dach marszrutki i ładujemy się do środka. Ni stąd ni zowąd na postój przychodzi także Lado i nalega, żeby się zabrać z nami w dalszą podróż. Lado twierdzi, że bez niego ani jego cennych wskazówek nie poradzimy w Gruzji. Przez te parę dni zżyliśmy się ze sobą i ciężko mu się rozstać z nami...
Musimy czekać, aż mikrobus się zapełni, w przeciwnym razie kierowcy nie opłaca się jechać. Po chwili dołącza do nas dwóch Anglików. Podobnie jak my, przyjechali do Gruzji w celach turystycznych, ale zamierzają również zwiedzić Armenię i częściowo Azerbejdżan. Nie znają w ogóle rosyjskiego i z Gruzinami próbują porozumiewać się po angielsku (co jest praktycznie niemożliwe) oraz po gruzińsku (!), którego podstaw uczą się z nierozłącznego przewodnika. Ambitnie. Czekając na zapełnienie i odjazd busa dowiadujemy się od Anglików, że mają zamiar jechać do Kutaisi (ქუთაისი) , dużego miasta leżącego na płn-wsch. Trochę nas to zaniepokoiło, gdyż Kutaisi leży zupełnie nie po drodze do naszego Achalcyche. Okazuje się jednak, że marszrutka jedzie nieco okrężną drogą, najpierw zahaczając o Kutaisi (tędy idzie główna i lepsza droga). Chwila namysłu, rzut oka na mapę i podejmujemy decyzję. Znowu zmiana planów!
Teraz mamy zamiar, podobnie jak Anglicy, wysiąść w Kutaisi, gdzie moglibyśmy zwiedzić zabytkową katedrę Bagrati oraz monastyr w pobliskim Gelati. Dopiero później byśmy jechali do Borżomi i do Wardzii. Idziemy gadać z wozitielem (kierowcą) o naszej zmianie planów, ale ten zaczyna coś kręcić. Mówi, że do Kutaisi w ogóle nie jedzie, później, że może pojechać ale za 50 lari od łebka…W końcu udaje nam się z nim dogadać i ustalamy cenę 12 lari od osoby, czyli dokładnie taką jak Anglicy.

Wypadało by napisać parę słów o ruchu drogowym w Gruzji. Otóż jest ciężko. Kierowcy jeżdżą dosłownie jak wariaci. Wyprzedzanie na trzeciego przy słabej widoczności czy branie zakrętów na granicy przyczepności nad przepaścią nie robi na nikim wrażenia. Dla pieszych przejście przez jezdnię to istny koszmar. Tutaj pierwszeństwo ma zawsze samochód. Nawet na pasach, pieszy musi uciekać przed pędzącym w jego kierunku i trąbiącym samochodem. Widok zalegających na środku drogi krów też nie jest niczym szczególnym.
Transport publiczny jest w powijakach. Rejsowe autobusy dalekobieżne są w opłakanym stanie. Lukę wypełniają więc prywatni kierowcy, oferujący przejazdy marszrutkami na bliskie i średnie odległości (między sąsiednimi miastami). Marszrutki są bardzo popularne w krajach byłego ZSRR, np. też na Ukrainie. Większość, bo prawie 99% wszystkich pojazdów to przerobione fordy tranzity z czarną skórą na przedniej masce, zabierające kilkanaście osób. Kierowcy zazwyczaj jednak upychają do środka tyle osób ile się da i wychodzi często ponad 20 osób (wraz z bagażami). Zamawiając marszrutkę kluczową rzeczą jest ustalenie ceny przed wyruszeniem. Płacimy dopiero na miejscu (choć niektórzy żądają zapłaty z góry, niby na paliwo).

Droga do Kutaisi przebiega spokojnie. Tzn. kierowca oczywiście pędzi jak szalony i wyprzedza kogo tylko się da, trąbiąc przy tym na zawalidrogi i ostrzegając światłami mijane pojazdy. Po jakimś czasie docieramy na miejsce na dworzec miejski, który jest położony w centrum. Pierwsze wrażenie raczej niespecjalne. Choć Kutaisi jest jednym z najstarszych miast na świecie (początki są datowane na 2000 r. p.n.e., była to starożytna stolica Kolchidy), to miasto jest ogólnie brzydkie... Obdrapane kamienice, walące się budynki, opuszczone fabryki pamiętające chyba jeszcze czasy Stalina, na każdym kroku żebracy i dzieci wyciągające dłonie z prośbą o pieniądze. Zupełnie inaczej niż w kurortcie Batumi. W Kutaisi nie zamierzamy długo zostawać, chcemy tylko zobaczyć interesującą nas katedrę oraz monastyr w Gelati, po czym wyjechać nie tracąc zbyt wiele czasu. Autobusem miejskim (koszt to jakieś grosze) podjeżdżamy pod drogę do katedry Bagrati. Znajduje się ona na wzgórzu nad miastem, więc czeka nas trochę podchodzenia z plecakami. Międzyczasie odłączają od nas dwaj Anglicy. Mieliśmy dziś spędzić razem cały dzień, ale oni zniknęli gdzieś chcąc zostawić plecaki w bezpiecznym miejscu. Ich strata.

Po drodze do katedry zahaczamy jeszcze o pobliski kościół. Był to jeden z najdziwniejszych obiektów sztuki sakralnej jakie było dane nam ujrzeć. W środku ściany i sklepienia były pokryte malowidłami przedstawiające sceny z życia świętych. Styl tych ‘malunków’ pozostawiał jednak wiele do życzenia. Malunki były proste, kolorowe, wręcz dziecinne. Ogromne oczy sugerowały raczej postaci z jakiejś japońskiej kreskówki aniżeli świętych apostołów. Widocznie taki był styl lokalnego ludowego artysty.W oddali natomiast widoczna była już katedra. Gdy podeszliśmy bliżej, okazało się że mamy małego pecha. Katedra bowiem była w trakcie generalnego remontu i cała była pokryta zasłaniającymi ją rusztowaniami. Sama katedra jest bardzo stara (XI w.), i jest praktycznie ruiną. Nie posiada dachu, a wewnątrz jeszcze nie tak dawno temu pasły się krowy.
Za katedrą znajdowały się też pozostałości osady. Ze wzgórza rozciągał się widok na Kutaisi oraz na rwącą rzekę przepływającą przez miasto. Pospacerowaliśmy trochę po ruinach, porobiliśmy zdjęcia, poleżeliśmy sobie w cieniu. Po około 2h udaliśmy się do naszego następnego punktu na liście – monastyru. Napotkany człowiek spytany o marszrutkę do Gelati nie tylko zaprowadził nas na miejsce, ale również zafundował naszej ósemce przejazd. Jako typowy Gruzin, nie chciał nawet słyszeć o pieniądzach.

Gelati (გელათი) znajduje się około 10km za miastem na wysokich wzgórzach. Prowadzi do niego stroma, niemal górska serpentyna. Po kilkunastu minutach jazdy naszym oczom ukazał się okazały kompleks klasztorny. Składał się on z dużej głównej katedry, kilku pomniejszych kościółków, dzwonnicy, oraz pomieszczeń dla mnichów. Całość pochodzi z XI w. (w Gruzji nie jest to niczym szczególnym), jest też wpisana na listę Dziedzictwa Światowego UNESCO. Na zwiedzanie monastyru mamy trochę mało czasu, w planach mieliśmy dzisiaj jeszcze dostanie się do Borżomi. Niestety (a może stety), nasze plany przejęły zupełnie nieoczekiwany obrót…
Podczas przechadzki między klasztornymi zaułkami spotkaliśmy ogrodnika zajmującego się przyklasztornym sadem. Widząc biednych, umęczonych studentów z plecakami jak my, postanowił nam pomóc. Dostaliśmy od niego chleb, trochę wina, śliwki, konfitury, jakiś dziwny kwaśny sos. Ogrodnik zaoferował nam także nocleg na terenie monastyru – pod warunkiem jednak, że dziewczyny będą spały poza jego murami. Nie zapominajmy, że jednak to jest wciąż klasztor i obowiązują tutaj pewne wiekowe tradycje i zasady. Ogrodnik również oprowadził nas nieco po okolicy. Pokazał nam ogród, w którym rosły śliwki i winogrona z których pędził wino (i nie tylko…). W rogu była też uwiązana kózka o wdzięcznym imieniu Szaszłyk. Ogrodnik pokazał nam także ciekawe miejsca poza klasztorem. Jak się okazało, w Gelati znajdował się niegdyś duży kompleks monastyrów. W latach świetności jakieś 1000 lat temu, znajdowało tu się kilkanaście klasztorów. Teraz to jednak pozostawione same sobie zarośnięte ruiny i leżące tu i w ówdzie kamienie. Zastygła krew na głazach świadczyła o trudnej przeszłości Gruzinów, nękanych przez tureckie najazdy (tak naprawdę to były tylko czerwone porosty, ale tak jest ciekawiej).
Potem, aby tradycji stało się zadość, pojawiła się i czacza (oczywiście w plastikowej butelce po jakiejś fancie). Wypiliśmy kilka kolejek, za każdym razem wznosząc toasty – a to za przyjaźń (mir i drużba), a to za Gruzję, a to za Polskę. Takie toasty to istota gruzińskiej tradycji. Toasty (te poważne) wznosi się oczywiście własnoręcznie pędzoną czaczą i pije do dna. Piwem natomiast można wznosić toasty takie dla żartów i z przymrużeniem oka (np. za rosyjską piechotę, albo żeby komuś się powinęła noga itp.).

Gdy tak siedzieliśmy sobie na trawce pod klasztorem sącząc kompot, dołączył do nas jeszcze jeden – jak wówczas sądziliśmy – mnich. Po kolejce czaczy zaproponował kąpiel w lokalnym baseniku – był to po prostu zbiornik wodny, do którego dopływała woda ze świętego źródełka wybijająca spod dzwonnicy. Byliśmy nieco zdziwieni, na jakim „luzie” żyją tutejsi mnisi. Nie zastanawiając się długo, rozebraliśmy się wskoczyliśmy na „bombę” do przyklasztornego basenu. Niestety tylko chłopaki, gdyż wg wiekowej tradycji kobiety nie mogły korzystać z tej samej wody. Woda była nieco brudna, i podobno żyły w niej nawet jakieś hodowlane ryby, ale mimo to była bardzo orzeźwiająca. Kąpiel w świętym źródełku w murach średniowiecznego klasztoru z listy UNESCO – to nie zdarza się często.
Po paru chwilach skończyły się nabożeństwa w katedrze i wychodzący z niej śpiewający mnisi nie byli zbytnio zadowoleni z naszej małej kąpieli, ale przymrużyli na to oko. Mnich (jeden z dwóch przebywających na stałe w klasztorze) dał nam też do zrozumienia, że spanie w murach klasztoru nie jest dobrym pomysłem – zaproponował więc ruiny położonego obok żeńskiego monastyru. Zgodziliśmy się na tą propozycję, gdyż nie chcieliśmy sprawiać żadnych problemów mnichom ani obsłudze klasztoru Gelati. Po posiłku udaliśmy się na wskazane miejsce aby rozbić namioty. Będzie to nasz pierwszy nocleg na wyjeździe pod gołym niebem. Noc była gorąca, nie trzeba było spać w namiocie, więc położyliśmy się po prostu na trawie na karimatach.