Musimy czekać, aż mikrobus się zapełni, w przeciwnym razie kierowcy nie opłaca się jechać. Po chwili dołącza do nas dwóch Anglików. Podobnie jak my, przyjechali do Gruzji w celach turystycznych, ale zamierzają również zwiedzić Armenię i częściowo Azerbejdżan. Nie znają w ogóle rosyjskiego i z Gruzinami próbują porozumiewać się po angi
Teraz mamy zamiar, podobnie jak Anglicy, wysiąść w Kutaisi, gdzie moglibyśmy zwiedzić zabytkową katedrę Bagrati oraz monastyr w pobliskim Gelati. Dopiero później byśmy jechali do Borżomi i do Wardzii. Idziemy gadać z wozitielem (kierowcą) o naszej zmianie planów, ale ten zaczyna coś kręcić. Mówi, że do Kutaisi w ogóle nie jedzie, później, że może pojechać ale za 50 lari od łebka…W końcu udaje nam się z nim dogadać i ustalamy cenę 12 lari od osoby, czyli dokładnie taką jak Anglicy.
Wypadało by napisać parę słów o ruchu drogowym w Gruzji. Otóż jest ciężko. Kierowcy jeżdżą dosłownie jak wariaci. Wyprzedzanie na trzeciego przy słabej widoczności czy branie z
Transport publiczny jest w powijakach. Rejsowe autobusy dalekobieżne są w opłakanym stanie. Lukę wypełniają więc prywatni kierowcy, oferujący przejazdy marszrutkami na bliskie i średnie odległości (między sąsiednimi miastami). Marszrutki są bardzo popularne w krajach byłego ZSRR, np. też na Ukrainie. Większość, bo prawie 99% wszystkich pojazdów to przerobione fordy tranzity z czarną skórą na przedniej masce, zabierające kilkanaście osób. Kierowcy zazwyczaj jednak upychają do środka tyle osób ile się da i wychodzi często ponad 20 osób (wraz z bagażami). Zamawiając marszrutkę kluczową rzeczą jest ustalenie ceny przed wyruszeniem. Płacimy dopiero na miejscu (choć niektórzy żądają zapłaty z góry, niby na paliwo).
Droga do Kutaisi przebiega spokojnie. Tzn. kierowca oczywiście pędzi jak szalony i wyprzedza kogo tylko się da, trąbiąc przy tym na zawalidrogi i ostrzegając światłami mijane pojazdy. Po jakimś czasie docieramy na miejsce na dworzec miejski, który jest położony w centrum. Pierwsze wrażenie raczej niespecjalne. Choć Kutaisi jest jednym z najstarszych miast na świecie (początki są datowane na 2000 r. p.n.e., była to starożytna stolica Kolchidy), to miasto jest ogólnie brzydkie... Obdrapane kamienice, walące się budynki, opuszczone fabryki pamiętające chyba jeszcze czasy Stalina, na każdym kroku żebracy i dzieci wyciągające dłonie z prośbą o pieniądze. Zupełnie inaczej niż w kurortcie Batumi. W Kutaisi nie zamierzamy długo zostawać, chcemy tylko zobaczyć interesującą nas katedrę oraz monastyr w Gelati, po czym wyjechać nie tracąc zbyt wiele czasu. Autobusem miejskim (koszt to jakieś grosze) podjeżdżamy pod drogę do katedry Bagrati. Znajduje się ona na wzgórzu nad miastem, więc czeka nas trochę podchodzenia z plecakami. Międzyczasie odłączają od nas dwaj Anglicy. Mieliśmy dziś spędzić razem cały dzień, ale oni zniknęli gdzieś chcąc zostawić plecaki w bezpiecznym miejscu. Ich strata.
Za katedrą znajdowały się też pozostałości osady. Ze wzgórza rozciągał się widok na Kutaisi oraz na rwącą rzekę przepływającą przez miasto. Pospacerowaliśmy trochę po ruinach, porobiliśmy zdjęcia, poleżeliśmy sobie w cieniu. Po około 2h udaliśmy się do naszego następnego punktu na liście – monastyru. Napotkany człowiek spytany o marszrutkę do Gelati nie tylko zaprowadził nas na miejsce, ale również zafundował naszej ósemce przejazd. Jako typowy Gruzin, nie chciał nawet słyszeć o pieniądzach.
Podczas przechadzki między klasztornymi zaułkami spotkaliśmy ogrodnika zajmującego się przyklasztornym sadem. Widząc biednych, umęczonych studentów z plecakami jak my, postanowił nam pomóc. Dostaliśmy od niego chleb, trochę wina, śliwki, konfitury, jakiś dziwny kwaśny sos. Ogrodnik zaoferował nam także nocleg na terenie mona
Potem, aby tradycji stało się zadość, pojawiła się i czacza (oczywiście w plastikowej butelce po jakiejś fancie). Wypiliśmy kilka kolejek, za każdym razem wznosząc toasty – a to za przyjaźń (mir i drużba), a to za Gruzję, a to za Polskę. Takie toasty to istota gruzińskiej tradycji. Toasty (te poważne) wznosi się oczywiście własnoręcznie pędzoną czaczą i pije do dna. Piwem natomiast można wznosić toasty takie dla żartów i z przymrużeniem oka (np. za rosyjską piechotę, albo żeby komuś się powinęła noga itp.).
Po paru chwilach skończyły się nabożeństwa w katedrze i wychodzący z niej śpiewający mnisi nie byli zbytnio zadowoleni z naszej małej kąpieli, ale przymrużyli na to oko. Mnich (jeden z dwóch przebywających na stałe w klasztorze) dał nam też do zrozumienia, że spanie w murach klasztoru nie jest dobrym pomysłem – zaproponował więc ruiny położonego obok żeńskiego monastyru. Zgodziliśmy się na tą propozycję, gdyż nie chcieliśmy sprawiać żadnych problemów mnichom ani obsłudze klasztoru Gelati. Po posiłku udaliśmy się na wskazane miejsce aby rozbić namioty. Będzie to nasz pierwszy nocleg na wyjeździe pod gołym niebem. Noc była gorąca, nie trzeba było spać w namiocie, więc położyliśmy się po prostu na trawie na karimatach.