Dowiedzieliśmy się od zarządcy hotelu, że pociąg do Achalcyche odjeżdża dopiero o 15 po południu, mieliśmy więc sporo czasu rano aby spokojnie zjeść śniadanie. Stacja kolejowa oddalona była o 4km od wioski. Po wczorajszych trudach byliśmy strasznie połamani, w mięśniach porobiły się zakwasy. Mimo to, odcinek przebyliśmy bardzo szybko. Niestety nie było bezpośredniego połączenia do Achalcyche. Należało najpierw udać się do Chaszuri, gdzie krzyżują się magistrale kolejowe i wsiąść w inny pociąg. Ceny biletów kolejowych w Gruzji są bardzo niskie – za 30km odcinek do Chaszuri zapłaciliśmy po 1 lari. Jednak przeciwwagą dla niskich cen pociągów jest ich sporadyczna liczba – ledwie dwa pociągi na dzień (na głównej trasie Kutaisi-Tbilisi). Nie wszędzie można też dojechać koleją. W tym przewagę mają marszrutki – można pojechać zawsze i wszędzie, ale cena też jest odpowiednio wyższa.
Warunki w pociągu bardzo dobre. Czysto, schludnie, wygodne miękkie siedzenia. W Chaszuri jednak czekało nas rozczarowanie. Następny pociąg do Achalcyche dopiero o godzinie 23, tj. za 8 godzin. Cena 2 lari. Mając do wyboru bezczynne czekanie w jakimś gruzińskim Tczewie do wieczora i przybycie do Achalcyche w środku nocy, decydujemy się na marszrutkę. Oczywiście od razu po wyjściu z budynku dworca przyczepił się jakiś kierowca. Zaproponowana przez niego cena wydawała nam się nieco wygórowana – 10 lari od osoby do Achalcyche i 20 lari do Wardzii, gdzie docelowo zmierzaliśmy. Chcieliśmy jeszcze popytać się innych kierowców o ich ceny do Wardzii, ale „Gruby” umiał dbać o swoje interesy – podchodził za nami do swoich kolegów marszrutkarzy i mówił coś do nich po gruzińsku, w wyniku czego inni kierowcy albo nie chcieli nam podać ceny albo podawali jeszcze większą niż 20 lari. Widocznie panuje tu taki zwyczaj, że kto pierwszy upatrzy klienta, to należy on do niego.
Gruby denerwował się, że nie chcemy z nim jechać, wg niego 20 lari to była charosza suma. Zjedliśmy jeszcze obiad w przydworcowej kafejce (blińczyki – rodzaj gruzińskich ‘sajgonek’, smażonych w głębokim tłuszczu za 0,30lari/szt.) i załadowaliśmy się do transita grubego Coco. Ponieważ było nas tylko osiem osób, Coco jeździł jeszcze po mieście i próbował zgarnąć dodatkowych pasażerów. Nie za bardzo mu się to udawało, więć wkrótce ruszyliśmy w drogę. Przejeżdżając przez Achalcyche zobaczyliśmy obdrapane i walące się wielkie bloki z płyty – pamiątki z czasów komunizmu. Miasto, podobnie jak Kutaisi, nie było zbyt ładne. Po wyjechaniu z miasta krajobraz uległ diametralnej zmianie. Jechaliśmy doliną, w dole rwąca rzeka, a po bokach coraz większe i większe góry. Zrobiło to na nas ogromne wrażenie. Z jednej strony podziwialiśmy piękne górskie widoki, zrujnowane starożytne skalne twierdze i warownie, a drugiej strony patrzyliśmy uważnie na drogę, gdyż Coco, jak przystało na gruzińskiego kierowcę marszrutki, wyprzedzał na zakrętach przy słabej widoczności i dziurawej nawierzchni. Gdy na granicy przyczepności ścinał zakręt nad przepaścią, zamurowało nas, gdy w dole zobaczyliśmy wrak samochodu…
Po jakichś 2h dojechaliśmy w końcu do Wardzii. Wardzia (ვარძია) jest niewielką wioską słynącą z monumentalnego skalnego miasta. Wygląda ono niesamowicie. Niezliczone ilości jaskiń, jam, tuneli, korytarzy. Wszystko wykute i wydrążone w litej skale na niemalże pionowym zboczu góry kilkadziesiąt metrów nad ziemią. Rozliczając się z Grubym przyznaliśmy mu rację co do tych 20 lari. Droga była bardzo ploha i trudna, a poza tym doświadczyliśmy pięknych widoków.
Będąc już w Wardzii postanowiliśmy sprawdzić nasz kontakt z Batumi. Ukazaliśmy „list żelazny” od Mirzy lokalnemu Gruzinowi z zamiarem przetłumaczenia tych fikuśnych szlaczków na ‘nasze’ (czyli na rosyjski, angielskiego tutaj nikt nie zna) i wskazania miejsca zamieszkania jego przyjaciół (Mirzy). Niestety mieszkali oni spory kawałek od Wardzii, około 12km. Jeszcze zobaczymy, ale chyba sobie darujemy…
Przyszedł czas na znalezienie noclegu. Mogliśmy wybrać zakwaterowanie w jakimś hotelu czy prywatnej kwaterze, jednak zdecydowaliśmy się na lepszą opcję. Rozbiliśmy się z namiotami na polanie w pobliżu rzeki, tuż pod podnóżem skalnego miasta. Tak niesamowitego miejsca na nocleg próżno by szukać gdzie indziej. W Gruzji można rozbijać się praktycznie wszędzie i nikt nie robi specjalnych problemów. Podczas gdy jedna drużyna rozstawiała namioty, druga udała się do wioski z zamiarem kupienia czegoś do jedzenia. Wrócili po dobrej godzinie, niosąc na rękach wielką tacę z chinkali – wielkimi mięsnymi pierogami, oraz kilkoma butelkami domowego wina. Pysznie.
Wspólną decyzją postanawiamy, iż zostaniemy w Wardzii trochę dłużej. Oprócz samego skalnego miasta, wokół Wardzii znajduje się wiele innych atrakcji i ciekawych zabytków i miejsc wartych odwiedzenia.
Gruby denerwował się, że nie chcemy z nim jechać, wg niego 20 lari to była charosza suma. Zjedliśmy jeszcze obiad w przydworcowej kafejce (blińczyki – rodzaj gruzińskich ‘sajgonek’, smażonych w głębokim tłuszczu za 0,30lari/szt.) i załadowaliśmy się do transita grubego Coco. Ponieważ było nas tylko osiem osób, Coco jeździł jeszcze po mieście i próbował zgarnąć dodatkowych pasażerów. Nie za bardzo mu się to udawało, więć wkrótce ruszyliśmy w drogę. Przejeżdżając przez Achalcyche zobaczyliśmy obdrapane i walące się wielkie bloki z płyty – pamiątki z czasów komunizmu. Miasto, podobnie jak Kutaisi, nie było zbyt ładne. Po wyjechaniu z miasta krajobraz uległ diametralnej zmianie. Jechaliśmy doliną, w dole rwąca rzeka, a po bokach coraz większe i większe góry. Zrobiło to na nas ogromne wrażenie. Z jednej strony podziwialiśmy piękne górskie widoki, zrujnowane starożytne skalne twierdze i warownie, a drugiej strony patrzyliśmy uważnie na drogę, gdyż Coco, jak przystało na gruzińskiego kierowcę marszrutki, wyprzedzał na zakrętach przy słabej widoczności i dziurawej nawierzchni. Gdy na granicy przyczepności ścinał zakręt nad przepaścią, zamurowało nas, gdy w dole zobaczyliśmy wrak samochodu…
Po jakichś 2h dojechaliśmy w końcu do Wardzii. Wardzia (ვარძია) jest niewielką wioską słynącą z monumentalnego skalnego miasta. Wygląda ono niesamowicie. Niezliczone ilości jaskiń, jam, tuneli, korytarzy. Wszystko wykute i wydrążone w litej skale na niemalże pionowym zboczu góry kilkadziesiąt metrów nad ziemią. Rozliczając się z Grubym przyznaliśmy mu rację co do tych 20 lari. Droga była bardzo ploha i trudna, a poza tym doświadczyliśmy pięknych widoków.
Będąc już w Wardzii postanowiliśmy sprawdzić nasz kontakt z Batumi. Ukazaliśmy „list żelazny” od Mirzy lokalnemu Gruzinowi z zamiarem przetłumaczenia tych fikuśnych szlaczków na ‘nasze’ (czyli na rosyjski, angielskiego tutaj nikt nie zna) i wskazania miejsca zamieszkania jego przyjaciół (Mirzy). Niestety mieszkali oni spory kawałek od Wardzii, około 12km. Jeszcze zobaczymy, ale chyba sobie darujemy…
Przyszedł czas na znalezienie noclegu. Mogliśmy wybrać zakwaterowanie w jakimś hotelu czy prywatnej kwaterze, jednak zdecydowaliśmy się na lepszą opcję. Rozbiliśmy się z namiotami na polanie w pobliżu rzeki, tuż pod podnóżem skalnego miasta. Tak niesamowitego miejsca na nocleg próżno by szukać gdzie indziej. W Gruzji można rozbijać się praktycznie wszędzie i nikt nie robi specjalnych problemów. Podczas gdy jedna drużyna rozstawiała namioty, druga udała się do wioski z zamiarem kupienia czegoś do jedzenia. Wrócili po dobrej godzinie, niosąc na rękach wielką tacę z chinkali – wielkimi mięsnymi pierogami, oraz kilkoma butelkami domowego wina. Pysznie.
Wspólną decyzją postanawiamy, iż zostaniemy w Wardzii trochę dłużej. Oprócz samego skalnego miasta, wokół Wardzii znajduje się wiele innych atrakcji i ciekawych zabytków i miejsc wartych odwiedzenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz