Ponieważ dziś czekała nas długa wędrówka do lodowca i z powrotem (wg przewodnika 6h w jedną stronę), zarządziliśmy pobudkę na 7.00 i wyjście wstępnie na 8.00. Nawiasem mówiąc noc w górach na wysokości prawie 2200m n.p.m. była dość zimna – trzeba było porządnie się ubrać przez załadowaniem do śpiwora. Po spakowaniu zapasów wody, jedzenia, zabraniu ciepłych kurtek i ubrań (w wysokich górach nigdy nic nie wiadomo) byliśmy gotowi do wyjścia. Razem z nami wspomniana dwójka poznaniaków. Kiedy wyruszaliśmy, cała nasza polana oraz wyższe partie gór były pokryte mgłą oraz chmurami. Nie było co marzyć aby ujrzeć cokolwiek w promieniu 100m, a co dopiero Kazbek, w kierunku którego zmierzaliśmy. Najpierw szliśmy granią, później szlak szedł skrajem zbocza. Słońce, mimo że cały czas niewidoczne, zaczynało już grzać i zrobiło się ciepło – można było iść w krótkich rękawkach.
Cały czas doskwierała nam mgła i chmury, które skutecznie zasłaniały ścieżkę i uniemożliwiały oglądanie górskich szczytów. Kiedy szlak stał się bardziej kamienisty, a roślinność bardziej skąpa i karłowata, w końcu udało nam się wyjść poza linię chmur i naszym oczom ukazało się błękitne niebo. W oddali było już widać szczyt wzgórza i przełęcz Sabertse, z której mieliśmy nadzieję zobaczyć nasz cel. I nie myliliśmy się. Kilkaset metrów dalej, z przełęczy, było widać potężny, choć w dalszym ciągu spowity chmurami Kazbek. Skalny szczyt był w wielu miejscach pokrytym białym puchem. Nieco poniżej Mkinwarcweri
zalegał masywny lodowiec Gergeti. Był koloru biało-niebiesko-brązowego i wydawał się nieco brudny od zalegającego na nim piachu. Z lodowca wychodził wielki jęzor, spod którego wypływał bystry strumień roztopionej wody formujący potężną rzekę, której szum i łoskot słychać było już z daleka. Nieco powyżej lodowca można było ujrzeć Stację Meteo – obowiązkowy przystanek jeżeli planowało się zdobycie szczytu.
Pogoda i zachmurzenie zmieniały się z minuty na minutę. Zrobiło się też dużo wietrzniej i zimniej. Nie chcąc tracić czasu i dobrej dyspozycji fizycznej, rozdzieliliśmy się na mniejsze podgrupy. Gdy część odpoczywała, ja z Kubą poszliśmy w kierunku lodowca. Należało przez jakiś czas iść kamienną ścieżką w dół wzdłuż zbocza, a później w górę korytem górskiej rzeki. Koryto to było dość szerokie i pokryte dużymi głazami i kamieniami. Sądząc po wyżłobieniach w gruncie, wydawało się, że niegdyś rzeka ta była znacznie szersza i większa. Mimo, że teraz strumień nie był bardzo silny, to przekroczenie go suchą stopą nastręczało nieco trudności. Trzeba było iść w górę nurtu, gdzie można było znaleźć odpowiednie miejsce do przeskoczenia rzeki po śliskich kamieniach. Dalej ścieżka szła ciągle w górę.
Po jakimś czasie zza niewielkiego wzniesienia wyłoniła się potężna lodowcowa rzeka. To właśnie jej odgłos tak dobrze cały czas słyszeliśmy. Nurt był bardzo silny, ogromne ilości wytopionej z lodowca brązowo-błotnistej wody spływały z wielkim hukiem w pobliską kilkunastometrową przepaść. Czuć było tą niesamowitą, dziką siłę żywiołu.
Chcieliśmy przekroczyć tą lodową rzekę, tak aby zbliżyć się do schroniska i jednocześnie starając się ominąć czoło lodowca. Jednak idąc w górę strumienia po postrzępionych skałach i roztrzaskanych głazach, nie sposób było znaleźć dogodne miejsce do przekroczenia nurtu cało i bezpiecznie. Idąc cały czas w górę, byliśmy już właściwie na lodowcu. Brak było jakiejkolwiek wyznaczonej ścieżki. Pod luźnym i śliskim piaskiem i żwirem widać było niemal przeźroczysty, zmrożony na kamień lód. Lód cały czas topił się, krople przeradzały się w pojedyncze strużki żlebiące niewielkie korytka, które w później wpadały we wspomnianą wyżej potężną lodowcową rzekę.
Nie było innej drogi jak tylko próbować obejść rzekę z lewej strony (z prawej była kilkunastometrowa przepaść) i dostać się do położonego wyżej czoła i boku lodowca. Mieliśmy nadzieję na możliwość przejścia lodowca w poprzek w kierunku Stacji Meteo. Napotkany na drodze Szwajcar (polskiego pochodzenia nawiasem mówiąc) jednak zbił nas nieco z tropu. Według niego, przejście przez lodowiec o tej porze bez specjalistycznego sprzętu i raków było bardzo niebezpieczne. Nie chcąc ryzykować ewentualnego poślizgnięcia i upadku w przepaść, Szwajcar zawrócił. No nic. Spróbujemy zatem dojść do podnóża Gegreti i wtedy ocenimy sytację.
Oddalając się od rzeki krajobraz stawał się iście księżycowy. Niewysokie i strome pagórki pokryte śliskim, luźnym rumoszem skrywały pod sobą zmrożoną lodową skałę. Nie było widać żadnego życia, żadnej trawy, tylko lód, skały i kamienie. Mgła w dalszym ciągu ograniczała widoczność do kilkudziesięciu metrów. Droga stawała się też coraz trudniejsza i bardziej wymagająca. Nie trudno było o poślizgnięcie, utratę równowagi i osunięcie w dół. Gdy wchodziliśmy na kolejne szczyty i pagórki w nadziei ujrzenia czoła lodowca i jakiegoś celu, widać było tylko kolejne kamieniste i jałowe wzgórza. Czekając na największym wzniesieniu, w oddali zobaczyliśmy resztę naszej grupy. Najwyraźniej szli inną drogą niż nasza dwójka, bardziej na lewo, omijając w ten sposób potężną lodową rzekę.
Po spotkaniu rozmówiliśmy się co do dalszych planów i trasy. Skoro według szwajcara droga w poprzek lodowca była nie do przejścia, nie było więc co forsować się za wszelką cenę z dojściem do schroniska. Postanowiliśmy więc, że spróbujemy dość pod lodowiec jak najwyżej się da.
W oddali niewyraźnie zza chmur widoczna była lodowa grań, gdzie jak się wydawało, można było przejść na drugą stronę masywu Kazbeka i do schroniska trawersem przez lodowiec. Jednak droga stawała się coraz trudniejsza. Luźne kamienie i śliski żwir wraz z wystającym spod piasku żywym lodem skutecznie utrudniały wspinaczkę. Dawał się we znaki brak wysokogórskiego sprzętu. Na dalszą wędrówkę zdecydowałem się jednak sam, reszta grupy została i postanowiła na mnie zaczekać aż wrócę z grani. Przedzierałem się przez ten jałowy, martwy krajobraz coraz wyżej i wyżej. Grań była już w zasięgu wzroku, ale po chwili znów mgła wszystko zasłaniała. Zostało już tylko kilkadziesiąt metrów. Niepewny grunt, śliskie lodowe i strome podłoże, jeden niepewny krok i zlatuję dwa metry w dół razem z niewielką lawiną kamienisto-błotną. Wciąż idę dalej. Pogoda zmienia się w mgnieniu oka, dookoła gęsta mgła, wieje wiatr, zimno. Oglądam się za siebie, jednak nikogo nie widzę. Kolejny upadek. Ląduje tym razem na kolanach i osuwam się starając się rękami chwytać skał i hamować. Coraz trudniej utrzymać równowagę na tym zdradzieckim gruncie. Im wyżej, tym wiatr coraz silniejszy, a mgła osadza kropelki rosy na moich włosach i twarzy. Spoglądam w górę. Stromy lodowy jęzor wydaje się nie do przebycia. Wraz z kolejnym upadkiem i osunięciem postanawiam dać sobie spokój. Rezygnuję i zawracam. Do grani pozostało zaledwie 10 metrów.
Ze względu na mgłę nie widać moich towarzyszy. Schodzenie po lodowym osuwisku okazuje się jeszcze trudniejsze niż wspinanie się, ale na szczęście postępuje znacznie szybciej. Po dołączeniu do grupy już w 10-tkę postanawiamy zejść na dół do obozu. Powinno nam to zająć około 2,5h.
Próbujemy drogi tuż przy boku lodowego jęzora, jednakże okazuje się ona zbyt niepewna, pełna lodowych szczelin i korytek. Trzeba zawrócić na kamieniste pagórki pokryte rumoszem i kontynuować drogę w dół. Mijamy z lewej strony potężną lodowcową rzekę nad przepaścią, a po niedługim czasie natrafiamy na strumień, który musimy jakoś przekroczyć. Z niemałymi trudnościami udaje się przeskoczyć po kamieniach na drugi brzeg. Dalej ścieżka jest dość prosta, więc pokonujemy ją dość szybkim marszem. Jeszcze przed zmrokiem docieramy do obozu. Jesteśmy tak zmęczeni, że tylko przygotowujemy na prędce jakieś zupki chińskie i zaraz kładziemy się spać. Nawet ogniska nie chce nam się palić. To był bardzo wyczerpujący dzień pełen wrażeń.
Cały czas doskwierała nam mgła i chmury, które skutecznie zasłaniały ścieżkę i uniemożliwiały oglądanie górskich szczytów. Kiedy szlak stał się bardziej kamienisty, a roślinność bardziej skąpa i karłowata, w końcu udało nam się wyjść poza linię chmur i naszym oczom ukazało się błękitne niebo. W oddali było już widać szczyt wzgórza i przełęcz Sabertse, z której mieliśmy nadzieję zobaczyć nasz cel. I nie myliliśmy się. Kilkaset metrów dalej, z przełęczy, było widać potężny, choć w dalszym ciągu spowity chmurami Kazbek. Skalny szczyt był w wielu miejscach pokrytym białym puchem. Nieco poniżej Mkinwarcweri
zalegał masywny lodowiec Gergeti. Był koloru biało-niebiesko-brązowego i wydawał się nieco brudny od zalegającego na nim piachu. Z lodowca wychodził wielki jęzor, spod którego wypływał bystry strumień roztopionej wody formujący potężną rzekę, której szum i łoskot słychać było już z daleka. Nieco powyżej lodowca można było ujrzeć Stację Meteo – obowiązkowy przystanek jeżeli planowało się zdobycie szczytu.
Pogoda i zachmurzenie zmieniały się z minuty na minutę. Zrobiło się też dużo wietrzniej i zimniej. Nie chcąc tracić czasu i dobrej dyspozycji fizycznej, rozdzieliliśmy się na mniejsze podgrupy. Gdy część odpoczywała, ja z Kubą poszliśmy w kierunku lodowca. Należało przez jakiś czas iść kamienną ścieżką w dół wzdłuż zbocza, a później w górę korytem górskiej rzeki. Koryto to było dość szerokie i pokryte dużymi głazami i kamieniami. Sądząc po wyżłobieniach w gruncie, wydawało się, że niegdyś rzeka ta była znacznie szersza i większa. Mimo, że teraz strumień nie był bardzo silny, to przekroczenie go suchą stopą nastręczało nieco trudności. Trzeba było iść w górę nurtu, gdzie można było znaleźć odpowiednie miejsce do przeskoczenia rzeki po śliskich kamieniach. Dalej ścieżka szła ciągle w górę.
Po jakimś czasie zza niewielkiego wzniesienia wyłoniła się potężna lodowcowa rzeka. To właśnie jej odgłos tak dobrze cały czas słyszeliśmy. Nurt był bardzo silny, ogromne ilości wytopionej z lodowca brązowo-błotnistej wody spływały z wielkim hukiem w pobliską kilkunastometrową przepaść. Czuć było tą niesamowitą, dziką siłę żywiołu.
Chcieliśmy przekroczyć tą lodową rzekę, tak aby zbliżyć się do schroniska i jednocześnie starając się ominąć czoło lodowca. Jednak idąc w górę strumienia po postrzępionych skałach i roztrzaskanych głazach, nie sposób było znaleźć dogodne miejsce do przekroczenia nurtu cało i bezpiecznie. Idąc cały czas w górę, byliśmy już właściwie na lodowcu. Brak było jakiejkolwiek wyznaczonej ścieżki. Pod luźnym i śliskim piaskiem i żwirem widać było niemal przeźroczysty, zmrożony na kamień lód. Lód cały czas topił się, krople przeradzały się w pojedyncze strużki żlebiące niewielkie korytka, które w później wpadały we wspomnianą wyżej potężną lodowcową rzekę.
Nie było innej drogi jak tylko próbować obejść rzekę z lewej strony (z prawej była kilkunastometrowa przepaść) i dostać się do położonego wyżej czoła i boku lodowca. Mieliśmy nadzieję na możliwość przejścia lodowca w poprzek w kierunku Stacji Meteo. Napotkany na drodze Szwajcar (polskiego pochodzenia nawiasem mówiąc) jednak zbił nas nieco z tropu. Według niego, przejście przez lodowiec o tej porze bez specjalistycznego sprzętu i raków było bardzo niebezpieczne. Nie chcąc ryzykować ewentualnego poślizgnięcia i upadku w przepaść, Szwajcar zawrócił. No nic. Spróbujemy zatem dojść do podnóża Gegreti i wtedy ocenimy sytację.
Oddalając się od rzeki krajobraz stawał się iście księżycowy. Niewysokie i strome pagórki pokryte śliskim, luźnym rumoszem skrywały pod sobą zmrożoną lodową skałę. Nie było widać żadnego życia, żadnej trawy, tylko lód, skały i kamienie. Mgła w dalszym ciągu ograniczała widoczność do kilkudziesięciu metrów. Droga stawała się też coraz trudniejsza i bardziej wymagająca. Nie trudno było o poślizgnięcie, utratę równowagi i osunięcie w dół. Gdy wchodziliśmy na kolejne szczyty i pagórki w nadziei ujrzenia czoła lodowca i jakiegoś celu, widać było tylko kolejne kamieniste i jałowe wzgórza. Czekając na największym wzniesieniu, w oddali zobaczyliśmy resztę naszej grupy. Najwyraźniej szli inną drogą niż nasza dwójka, bardziej na lewo, omijając w ten sposób potężną lodową rzekę.
Po spotkaniu rozmówiliśmy się co do dalszych planów i trasy. Skoro według szwajcara droga w poprzek lodowca była nie do przejścia, nie było więc co forsować się za wszelką cenę z dojściem do schroniska. Postanowiliśmy więc, że spróbujemy dość pod lodowiec jak najwyżej się da.
W oddali niewyraźnie zza chmur widoczna była lodowa grań, gdzie jak się wydawało, można było przejść na drugą stronę masywu Kazbeka i do schroniska trawersem przez lodowiec. Jednak droga stawała się coraz trudniejsza. Luźne kamienie i śliski żwir wraz z wystającym spod piasku żywym lodem skutecznie utrudniały wspinaczkę. Dawał się we znaki brak wysokogórskiego sprzętu. Na dalszą wędrówkę zdecydowałem się jednak sam, reszta grupy została i postanowiła na mnie zaczekać aż wrócę z grani. Przedzierałem się przez ten jałowy, martwy krajobraz coraz wyżej i wyżej. Grań była już w zasięgu wzroku, ale po chwili znów mgła wszystko zasłaniała. Zostało już tylko kilkadziesiąt metrów. Niepewny grunt, śliskie lodowe i strome podłoże, jeden niepewny krok i zlatuję dwa metry w dół razem z niewielką lawiną kamienisto-błotną. Wciąż idę dalej. Pogoda zmienia się w mgnieniu oka, dookoła gęsta mgła, wieje wiatr, zimno. Oglądam się za siebie, jednak nikogo nie widzę. Kolejny upadek. Ląduje tym razem na kolanach i osuwam się starając się rękami chwytać skał i hamować. Coraz trudniej utrzymać równowagę na tym zdradzieckim gruncie. Im wyżej, tym wiatr coraz silniejszy, a mgła osadza kropelki rosy na moich włosach i twarzy. Spoglądam w górę. Stromy lodowy jęzor wydaje się nie do przebycia. Wraz z kolejnym upadkiem i osunięciem postanawiam dać sobie spokój. Rezygnuję i zawracam. Do grani pozostało zaledwie 10 metrów.
Ze względu na mgłę nie widać moich towarzyszy. Schodzenie po lodowym osuwisku okazuje się jeszcze trudniejsze niż wspinanie się, ale na szczęście postępuje znacznie szybciej. Po dołączeniu do grupy już w 10-tkę postanawiamy zejść na dół do obozu. Powinno nam to zająć około 2,5h.
Próbujemy drogi tuż przy boku lodowego jęzora, jednakże okazuje się ona zbyt niepewna, pełna lodowych szczelin i korytek. Trzeba zawrócić na kamieniste pagórki pokryte rumoszem i kontynuować drogę w dół. Mijamy z lewej strony potężną lodowcową rzekę nad przepaścią, a po niedługim czasie natrafiamy na strumień, który musimy jakoś przekroczyć. Z niemałymi trudnościami udaje się przeskoczyć po kamieniach na drugi brzeg. Dalej ścieżka jest dość prosta, więc pokonujemy ją dość szybkim marszem. Jeszcze przed zmrokiem docieramy do obozu. Jesteśmy tak zmęczeni, że tylko przygotowujemy na prędce jakieś zupki chińskie i zaraz kładziemy się spać. Nawet ogniska nie chce nam się palić. To był bardzo wyczerpujący dzień pełen wrażeń.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz