Na szczęście rano było dużo czasu na odpoczynek. Planowany odjazd marszrutki z centrum Kazbegi dopiero o 15. Do tego czasu składamy obozowisko, jemy śniadanie, myjemy się w źródełku. Zostajemy niestety zbesztani przez robotnika pracującego przy remoncie kościoła. Według niego, myjąc w źródełku nogi, dokonaliśmy niecnego i ohydnego aktu profanacji tego świętego miejsca. Niestety było to jedyne źródło wody w okolicy.
O godzinie 13 byliśmy już spakowani i gotowi do zejścia. Schodzimy całą 10-tką. Chmury cały czas zasłaniają najwyższe szczyty Kaukazu, ale na szczęście po drugiej stronie doliny dobrze widoczny jest 4-tysięcznik Mt.Kuro. Schodzenie spod Tsmindy Sameby do Kazbegi idzie jak z płatka, praktycznie bez zatrzymania i postojów. Po drodze zdumiewające spotkanie. Oto dwoje anglików, których spotkaliśmy w marszrutce w Batumi i którzy „zgubili się” w Kutaisi. Jak widać, dzięki swojemu przewodnikowi z rozmówkami gruzińskimi, udało im się jakoś przeżyć. Ciekawe, czy będzie nam dane spotkać się z nimi jeszcze w Tbilisi.
Na dole wszystko według planu – podstawiony ford tranzit czeka w centrum Kazbegi na pasażerów i na planowany odjazd. Ciekawa sytuacja – kierowca każe nam zakupić ‘bilety’ w kiosku obok. Niesłychane, bo zwykle kierowcy biorą kasę do kieszeni bez żadnych rachunków i paragonów. A tu – normalny bilet, a zamiast liczydła w kiosku – kasa fiskalna.
Kupujemy bilety do Anauri (ანანური). Choć miasto to leży w połowie drogi między Kazbegi a Tbilisi, musimy zapłacić pełną stawkę, czyli 10 lari za osobę. Miasto to posiada malowniczo położoną twierdzę tuż nad brzegiem jeziora (zdjęcie tej twierdzy zdobi nawet okładkę naszego przewodnika). Cała twierdza jest bardzo dobrze zachowana. Można wspiąć się nawet na kilkunastometrową wieżę, aby podziwiać panoramę okolicy. W murach warowni dosłownie upakowane są dwie cerkwie i jeszcze dodatkowa wieża. Jedna z cerkwi jest już niedziałająca i została przerobiona na grobowiec jakiejś ważnej persony. Gołe, ceglane mury i panujący wewnątrz półmrok tworzą ciekawą, niepewną atmosferę. Właściwa cerkiew jest dość młoda – pochodzi zaledwie z XVII wieku. Zewnętrze mury są pokryte płaskorzeźbami przedstawiającymi krzyże z winorośli, zwierzęta, anioły. W środku natomiast można zobaczyć ciekawe freski – w tym gruzińską wersję „Sądu Ostatecznego”.
Międzyczasie trzeba coś przekąsić, wybieramy się więc do wioski i restauracji oddalonej o ok. 1km od twierdzy. Menu? A jakże, znowu te same cztery potrawy na krzyż…Chaczapuri, chinkali, ostre, salad…Na szczęście jest też coś nowego – świnina z kartioszkami, jak to określiła pani (strasznie tłuste). Posiłek zajął nam jednak zdecydowanie za dużo czasu. Była już 20, ściemniało się, a my byliśmy jeszcze bez jedzenia na śniadanie i bez miejsca na nocleg.
Gdy zwiedzaliśmy twierdzę, naszą uwagę przykuły ciekawie wyglądające polanki, ulokowane tuż nad brzegiem jeziora. Jednak aby się do nich dostać, należało przejść przez wielki most zawieszony dobrych 20 metrów nad ziemią na drugą stronę, a później w dół skarpą. Zejście jednak okazało się niemożliwe. Stroma, usiana kamieniami skarpa, a do tego panująca już ciemność skutecznie zmusiły nas do zmiany planów.
Postanowiliśmy więc ulokować się nad jeziorem pod warownią. Szukając odpowiedniego miejsca na rozbicie namiotów przy pomocy latarek i czołówek, po raz kolejny daliśmy się przekonać o niesamowitej gruzińskiej gościnności…
Nad jeziorem spotkaliśmy samochód (czarny mercedes), pełen mocno już podpitych Gruzinów, którzy najwidoczniej robili sobie tam imprezę. Byliśmy nieco zaniepokojeni, gdy zaczęły do nas podchodzić wyrośnięte ‘byki’ na gołej klacie. Znając polskie realia, mogliśmy domyślać się, że będą z tego kłopoty i sytuacja może skończyć się dość nieprzyjemnie. Jednak nie w Gruzji! Zostaliśmy serdecznie przywitani i naraz na masce samochodu pojawiły się smakołyki – chleb, melony, karton pełen mięsa no i oczywiście domowe wino. Nie mogliśmy odmówić.
Gruzini chcieli dać świadectwo swojej gościnności i jeszcze nalegali abyśmy z nimi jechali zwiedzać Tbilisi. Nie dawało się ich przekonać, że jesteśmy zmęczeni i jedyne o czym teraz marzymy to sen w namiocie. Po dobrych kilkudziesięciu minutach zaczynało to już być nieco męczące i na wszelkie możliwe sposoby próbowaliśmy dać do zrozumienia że dziękujemy za poczęstunek i że odezwiemy się jak będziemy w Tbilisi. Na szczęście po jakimś czasie udało nam się „uwolnić” od towarzystwa nazbyt miłych Gruzinów, i po chwili rozbiliśmy obozowisko nad jeziorem praktycznie pod samym mostem. Rozkładając namioty nie obeszło się bez chwili grozy. Tuż przy namiocie wystawała z ziemi przerażająca, na wpół zakopana dziecięca głowa. Na szczęście okazała się ona tylko starą lalką.
O godzinie 13 byliśmy już spakowani i gotowi do zejścia. Schodzimy całą 10-tką. Chmury cały czas zasłaniają najwyższe szczyty Kaukazu, ale na szczęście po drugiej stronie doliny dobrze widoczny jest 4-tysięcznik Mt.Kuro. Schodzenie spod Tsmindy Sameby do Kazbegi idzie jak z płatka, praktycznie bez zatrzymania i postojów. Po drodze zdumiewające spotkanie. Oto dwoje anglików, których spotkaliśmy w marszrutce w Batumi i którzy „zgubili się” w Kutaisi. Jak widać, dzięki swojemu przewodnikowi z rozmówkami gruzińskimi, udało im się jakoś przeżyć. Ciekawe, czy będzie nam dane spotkać się z nimi jeszcze w Tbilisi.
Na dole wszystko według planu – podstawiony ford tranzit czeka w centrum Kazbegi na pasażerów i na planowany odjazd. Ciekawa sytuacja – kierowca każe nam zakupić ‘bilety’ w kiosku obok. Niesłychane, bo zwykle kierowcy biorą kasę do kieszeni bez żadnych rachunków i paragonów. A tu – normalny bilet, a zamiast liczydła w kiosku – kasa fiskalna.
Kupujemy bilety do Anauri (ანანური). Choć miasto to leży w połowie drogi między Kazbegi a Tbilisi, musimy zapłacić pełną stawkę, czyli 10 lari za osobę. Miasto to posiada malowniczo położoną twierdzę tuż nad brzegiem jeziora (zdjęcie tej twierdzy zdobi nawet okładkę naszego przewodnika). Cała twierdza jest bardzo dobrze zachowana. Można wspiąć się nawet na kilkunastometrową wieżę, aby podziwiać panoramę okolicy. W murach warowni dosłownie upakowane są dwie cerkwie i jeszcze dodatkowa wieża. Jedna z cerkwi jest już niedziałająca i została przerobiona na grobowiec jakiejś ważnej persony. Gołe, ceglane mury i panujący wewnątrz półmrok tworzą ciekawą, niepewną atmosferę. Właściwa cerkiew jest dość młoda – pochodzi zaledwie z XVII wieku. Zewnętrze mury są pokryte płaskorzeźbami przedstawiającymi krzyże z winorośli, zwierzęta, anioły. W środku natomiast można zobaczyć ciekawe freski – w tym gruzińską wersję „Sądu Ostatecznego”.
Międzyczasie trzeba coś przekąsić, wybieramy się więc do wioski i restauracji oddalonej o ok. 1km od twierdzy. Menu? A jakże, znowu te same cztery potrawy na krzyż…Chaczapuri, chinkali, ostre, salad…Na szczęście jest też coś nowego – świnina z kartioszkami, jak to określiła pani (strasznie tłuste). Posiłek zajął nam jednak zdecydowanie za dużo czasu. Była już 20, ściemniało się, a my byliśmy jeszcze bez jedzenia na śniadanie i bez miejsca na nocleg.
Gdy zwiedzaliśmy twierdzę, naszą uwagę przykuły ciekawie wyglądające polanki, ulokowane tuż nad brzegiem jeziora. Jednak aby się do nich dostać, należało przejść przez wielki most zawieszony dobrych 20 metrów nad ziemią na drugą stronę, a później w dół skarpą. Zejście jednak okazało się niemożliwe. Stroma, usiana kamieniami skarpa, a do tego panująca już ciemność skutecznie zmusiły nas do zmiany planów.
Postanowiliśmy więc ulokować się nad jeziorem pod warownią. Szukając odpowiedniego miejsca na rozbicie namiotów przy pomocy latarek i czołówek, po raz kolejny daliśmy się przekonać o niesamowitej gruzińskiej gościnności…
Nad jeziorem spotkaliśmy samochód (czarny mercedes), pełen mocno już podpitych Gruzinów, którzy najwidoczniej robili sobie tam imprezę. Byliśmy nieco zaniepokojeni, gdy zaczęły do nas podchodzić wyrośnięte ‘byki’ na gołej klacie. Znając polskie realia, mogliśmy domyślać się, że będą z tego kłopoty i sytuacja może skończyć się dość nieprzyjemnie. Jednak nie w Gruzji! Zostaliśmy serdecznie przywitani i naraz na masce samochodu pojawiły się smakołyki – chleb, melony, karton pełen mięsa no i oczywiście domowe wino. Nie mogliśmy odmówić.
Gruzini chcieli dać świadectwo swojej gościnności i jeszcze nalegali abyśmy z nimi jechali zwiedzać Tbilisi. Nie dawało się ich przekonać, że jesteśmy zmęczeni i jedyne o czym teraz marzymy to sen w namiocie. Po dobrych kilkudziesięciu minutach zaczynało to już być nieco męczące i na wszelkie możliwe sposoby próbowaliśmy dać do zrozumienia że dziękujemy za poczęstunek i że odezwiemy się jak będziemy w Tbilisi. Na szczęście po jakimś czasie udało nam się „uwolnić” od towarzystwa nazbyt miłych Gruzinów, i po chwili rozbiliśmy obozowisko nad jeziorem praktycznie pod samym mostem. Rozkładając namioty nie obeszło się bez chwili grozy. Tuż przy namiocie wystawała z ziemi przerażająca, na wpół zakopana dziecięca głowa. Na szczęście okazała się ona tylko starą lalką.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz