Nazajutrz dość nieciekawa sytuacja. Żona pana domu, cała zapłakana, cedzi przez łzy: „Ruskie świnie Gori zbombili!”. A więc…wojna!
Konflikt zaostrzył się jeszcze bardziej. W nocy zostało zbombardowane miasto Gori – oprócz bazy wojskowej bomby spadły również na budynki mieszkalne i są ofiary wśród cywilów. Pani ze łzami w oczach powiedziała, że ma brata w Gori, który w rozmowie telefonicznej przerażony kazał jej uciekać do lasu i tam szukać schronienia przed ruskimi pociskami i bombami.
SMS-y z Polski informują nas o kolejnych bombardowaniach, o zamkniętej przestrzeni powietrznej nad Gruzją, a także o odwołanych lotach – potwierdzać to zdają się właściciele kwatery: „Samalota nie budiet!”. Pocieszają nas jednak, że tu, w Mcchecie, jesteśmy bezpieczni – nie ma tu przemysłu, baz, ani żadnych innych strategicznych celów do zbombardowania.
W wynikłej sytuacji nie pozostaje nam nic innego jak jak najszybsze dostanie się do Tbilisi do Ambasady i próba dowiedzenia się czegoś konkretnego o lotach pasażerskich. Postanowiliśmy że udamy się tam od razu, pomijając zwiedzanie przewidzianego na dziś monastyru Dżwarii. Rozdzielanie się w tej bądź co bądź poważnej sytuacji było bardzo złym pomysłem – to w końcu wojna, kto wie co może się stać. Mogą być utrudnienia komunikacyjne, logistycznie, odcięte linie i byśmy się już nie znaleźli.
Opuszczając kwaterę i kierując się ku centrum miasteczka, mogliśmy zaobserwować gromadki miejscowych mieszkańców, słuchających z powagą wiadomości z przenośnych radyjek (prądu nie było od rana w całej okolicy). Wyglądało na to, że faktycznie stało się dziś rano coś poważnego.
Niestety mieliśmy kłopot z załapaniem się na marszrutkę. Ciągle ten sam feler – jest nas za dużo. Nie chcąc tracić dużo czasu na bezczynne czekanie, wzięliśmy w końcu dwie taksówki za 60 lari. Drogo, nawet bardzo, a do tego kierowcy nie chceli się za bardzo targować (marszrutką można jechac za 1 lari/os). Jednak taksówki - stare, zdezelowane, ledwie zipiące łady, zawiozły nas do samego centrum, w pobliże ulicy Braci Zubalaszwili, gdzie mieściła się Ambasada RP. Mimo, że była sobota, przyjęli nas bez szemrania – w końcu sytuacja była dość wyjątkowa. Konsul RP, pan Piotr (wyglądający jak grający Papieża aktor Piotr Adamczyk) przywitał nas słowami „A cóż państwa do nas sprowadza?”. Podchodził do całej sytuacji z dystansem. Podobnie jak w rozmowie telefonicznej, mówił, że wszystko zmienia się bardzo szybko i trudno cokolwiek ocenić na 100%. Stanowczo odradził nam (chociaż oczywiście nie zabronił) opuszczać Tbilisi i raczej czekać na miejscu na rozwój wydarzeń i wyjaśnienie sytuacji z lotami pasażerskimi. Poradził także, aby nieco krytycznie przyjmować „rewelacje”, serwowane np. przez telewizje TVN. Nieco zdziwiliśmy się gdy konsul nie chciał naszych pełnych danych, numerów paszportów itd. Dochodziły wszak słuchy, że powstaje lista obywateli RP przebywających aktualnie w Gruzji.
Kiedy część z nas ruszyła na miasto w poszukiwaniu jakiegoś noclegu (myśleliśmy nawet żeby wrócić do Mcchety i stamtąd dojeżdżać do Tbilisi), część została na ulicy Zubalaszwilich pod ambasadą, gdzie powstał istny bank informacji.
Co chwilę pod ambasadę przychodziła kolejna grupa Polaków i wymieniała się posiadanymi informacjami. Jedna grupa właśnie przyjechała tu z Gori – miasta, które mocno ucierpiało we wczorajszym i porannym nalocie. Rodacy opisali kolumny czołgów, rozwalone drogi, ludzi w panice pakujących swój dobytek i uciekających z miasta. Ponoć wyglądało to przerażająco.
Nas wojna zastała prawie pod koniec wyjazdu. Ale co z tymi co dopiero co przyjechali do Gruzji? Ponoć grupa 20 Polaków właśnie co przypłynęła promem do Poti, a Poti też zostało niedawno zbombardowane. Ciekawe jak się musieli wtedy czuć – przypływają na wakacje, a tu spadają bomby i płoną portowe terminale naftowe. Na szczęście nikomu nic się nie stało a celem były tylko strategiczne instalacje.
Co jakiś czas wychodzą na światło dzienne również „newsy” wprost z ambasady. Liczba ofiar w konflikcie szacowana jest na 150 osób, choć inne źródła (rosyjskie) podają także 1200. Odwołane są także niektóre loty z Tbilisi. Podobno jeszcze latają Ukraińcy i linie gruzińskie (w tym prawdopodobnie nasz lot), ale tacy przewoźnicy jak Lufthansa, British Airways itd. całkowicie zawiesiły loty aż do odwołania. Są też pogłoski o możliwym wcześniejszym rządowym samolocie do Polski (powiedział to sam ambasador, choć akurat spieszył się i nie chciał zdradzać szczegółów).
Kolejne wieści. Do konfliktu włączyła się Abchazja (również zbuntowana prorosyjska prowincja), a przed chwilą swoje przemówienie zakończył prezydent Gruzji Misza Saakaszwili. Otwarcie oskarżył Rosję na prowadzenie na ich terenie wojny i ostrzał gruzińskich miast. Zapowiedział także wprowadzenie stanu wojennego.
Mijają kolejne minuty. Już wiemy. Decyzją parlamentu mamy w Gruzji stan wojenny. Jednak co on oznacza w praktyce nie wiedzą dokładnie nawet pracownicy ambasady. Stan wojenny ma ułatwiać wprowadzanie decyzji militarnych, ale co ma oznaczać dla przeciętnego obywatela i turysty z innego kraju - tego nie wiemy. Godzina policyjna? Mobilizacja wojska? Ograniczenie dostaw energii? Odcięcie linii telekomunikacyjnych? Zawieszenie transportu publicznego? To tylko spekulacje i domysły. Konsul polecił nam zaciągnąć języka od jakichś Gruzinów i potem zdać mu relacje o co w tym wszystkim chodzi.
Wprowadzenie stanu wyjątkowego przesądziło sprawę. W polskim MSZ-cie zapadła decyzja o ewakuacji. Rząd ma zapewnić wszystkim obywatelom RP transport do Armenii do Erewania, a stamtąd rządowy samolot ma zabrać wszystkich do Polski. Ewakuacja jest dobrowolna i będzie finansowana z budżetu państwa. Wyszło też rozporządzenie o dokładnym spisie wszystkich Polaków znajdujących się w Gruzji, bez względu na to czy chcą być ewakuowani czy nie. Ewakuacja ma nastąpić jutro z samego rana spod ambasady.
Musimy przyznać, że owy rządowy samolot spadł nam z nieba. Loty z Tbilisi mogą być zawieszone w każdej chwili, droga na zachód do Turcji jest nieprzejezdna – trzeba by było jechać przez Gori, a to nie wchodzi w grę. Północ zamykają strome pasma Kaukazu i Rosja. Droga morska też odpada – raz, trzeba by było się dostać jakoś na zachód (znowu przez Gori), a dwa, port Poti, z którego odpływają promy pasażerskie na Ukrainę został zbombardowany, a poza tym trwa rosyjska blokada morska. Zostaje tylko droga na południe i szukanie ‘ucieczki’ przez Armenię na własną rękę. Lepiej więc stracić te 4 dni i wrócić do kraju bezpiecznie razem z innymi ‘ewakuowanymi’, a niżeli zostać i czekać w niepewności na rozwój wydarzeń, możliwe że bez późniejszej możliwości powrotu do kraju. Szybko więc decydujemy się i podajemy ambasadzie nasze imiona, nazwiska, numery telefonów.
Tak więc dziś zostajemy w Tbilisi. Nie chcąc tracić więcej czasu, meldujemy się w prywatnej kwaterze przy ulicy Besinki za astronomiczną kwotę 30 lari za osobę (coś ostatnio mamy skłonność do przepłacania). Początkowo myśleliśmy o noclegu w kultowym w Tbilisi miejscu u Iriny Dżaparidze, ale tam było daleko i nie wiadomo czy byśmy dostali miejsce dla 8-miu osób (dostaliśmy sygnały że większość hoteli i tak już jest przepełniona), a kwaterę mieliśmy mniej niż 100m od ambasady. Zostało nam pół dnia na zobaczenie choć skrawka miasta. Musimy się sprężać - pierwotnie na zwiedzanie Tbilisi mieliśmy przeznaczyć aż 3 dni.
Centrum Tbilisi robi zupełnie inne wrażenie niż okolice dworca które widzieliśmy podczas naszej wcześniejszej wizyty. Reprezentacyjna aleja Rustaweli, na której mieszczą się ekskluzywne sklepy, butiki, banki itp., wygląda zupełnie jak w typowym mieście zachodnioeuropejskim. Ulica jest szeroka, ładna, chodniki czyste. Pod okazałym budynkiem parlamentu (nawiasem mówiąc całym ewakuowanym nakazem prezydenta) zebrała się spora grupa demonstrantów i uchodźców z Osetii. Zachowują jednak się dosyć spokojnie.
Na jednym z głównych placów w mieście, na placu Swobody, na wysokiej kolumnie stoi pozłacany pomnik Świętego Jerzego wraz ze smokiem – jest to znany symbol Gruzji (od imienia Jerzy pochodzi nazwa kraju – Georgia). Za placem znajduje się starówka – tu ma raczej kształt jednej uliczki z zabytkowymi budynkami, kamieniczkami i kościołami, aniżeli klasycznego rynku. Za starówką na wzgórzu znajdują się ruiny zamku królewskiego Narikala. Można wejść na górę i podziwiać panoramę miasta. Obok zamku doskonale jest widoczny z daleka ogromny pomnik Kartlis Dedy – Matki Gruzinki.
Jednymi z najbardziej charakterystycznych budowli w Tbilisi jest górująca nad miastem, pomysłowo oświetlona wysoka wieża telekomunikacyjna, oraz kościół Tbilisi Sameba o złotej kopule. Po drodze do owego kościoła mija się (dopiero co wykańczany) pałac prezydencki z charakterystyczną, wyciągniętą nieco do góry szklaną kopułą. Podczas naszej obecności droga była wprost usiana uzbrojonymi policjantami zabraniającymi robienia zdjęć.
Sam kościół Sameba (სამება - Trójcy) pozostawia jednak mieszane odczucia. Prowadzą do niego szerokie i dość wysokie schody. Sam budynek jest ogromny i wprost monumentalny - jest to największy kościół na całym Zakaukaziu i jedna z największych świątyń prawosławnych na świecie. Wykonany jest bardzo dokładnie w tradycyjnym gruzińskim stylu architektonicznym. Czuć jednak, że kościół aż pachnie nowością. Widać było jak na dłoni, że nie jest to żaden zabytek, a raczej wytwór współczesny (rok ukończenia mówi sam za siebie - 2004r.). Wielkość kościoła oraz ta jego złota kopuła potęgowała atmosferę przepychu, zupełnie jak bazylika w naszym Licheniu. Ponadto w środku w niczym to nie przypominało świątyni… W świątyni panował zgiełk, i a po bokach były rozstawione stragany, gdzie sprzedawcy przekrzykiwali się niczym na targu sprzedając świeczuszki, święte obrazki i paciorki. W międzyczasie obok było odprawiane nabożeństwo. Bardzo dziwnie to razem wygladało.
Ambasada RP w Tbilisi ciągle przysyła nam SMS-y powiadamiające o planowanej na jutro ewakuacji. Widocznie dorwali się do spisu wszystkich telefonów w roamingu i wysyłają z automatu dziesiątki wiadomości:
W związku z wprowadzeniem stanu wojennego na terenie Gruzji i decyzją MSZ o organizacji dobrowolnej ewakuacji obywateli RP, prosimy o kontakt wszystkie osoby niezależnie od ich osobistej decyzji. Osoby zarejestrowane informujemy, że wyjazd (…) nastąpi w dniu jutrzejszym w godzinach porannych (…)”.
Jedna wiadomość z ambasady jednak szczególnie nas poruszyła:
„Podajcie jeszcze raz wasze imiona i nazwiska! Wasza kartka zaginęła! Pozdro!”
Jak widać sekretarzy poczucie humoru nie opuszczało. Sprawa na szczęście się wyjaśniła, choć trzeba było sporządzić nową listę z naszymi nazwiskami. W ambasadzie panował niemały chaos i organizacyjny nieład, ale można było to zrozumieć, ze względu na zaistniałą sytuację i organizowanie na gwałt wyjazdu dla ponad 200 osób.
W Tbilisi, mimo dramatycznych wydarzeń w Osetii, Abchazji i w reszcie zbombardowanej Gruzji, mimo wprowadzenia stanu wyjątkowego, w ogóle nie czuć było atmosfery wojny. Dzień jak każdy inny. Ludzie spacerowali, pary trzymały się za ręce w parku. Tylko gdzieniegdzie było widać rezerwistów oraz policjantów uzbrojonych w karabiny. Niemalże sielski spokój zakłócały jedynie skandujące tłumy pod parlamentem oraz kierowcy, trąbiący i pędzący aleją Rustaweli samochodami ozdobionymi gruzińskimi białymi flagami w czerwone krzyże. Zupełnie jakby właśnie wygrali jakiś mecz piłki nożnej, a nie szykowali się do wojny. Pospacerowaliśmy jeszcze trochę po sklepach z zamiarem wydania ostatnich gruzińskich pieniędzy. W sklepie z pamiątkami popularnością cieszyły się tradycyjne gruzińskie wydrążone rogi do picia alkoholu, tkane czapki i inne. Nie zapomnieliśmy także o kupnie kliku butelek wina. Pani Wenera ze sklepu poleciła nam kilka gatunków (w tym czerwone Kindzmarauli, polecała też wino ‘Stalin’), i poprosiła żeby po powrocie do Polski wypić za jej zdrowie.
Było już późno, część z nas udała już się na spoczynek, a część chciała jeszcze zażyć kąpieli w łaźni. Jutro rano opuszczamy już Gruzję!
Konflikt zaostrzył się jeszcze bardziej. W nocy zostało zbombardowane miasto Gori – oprócz bazy wojskowej bomby spadły również na budynki mieszkalne i są ofiary wśród cywilów. Pani ze łzami w oczach powiedziała, że ma brata w Gori, który w rozmowie telefonicznej przerażony kazał jej uciekać do lasu i tam szukać schronienia przed ruskimi pociskami i bombami.
SMS-y z Polski informują nas o kolejnych bombardowaniach, o zamkniętej przestrzeni powietrznej nad Gruzją, a także o odwołanych lotach – potwierdzać to zdają się właściciele kwatery: „Samalota nie budiet!”. Pocieszają nas jednak, że tu, w Mcchecie, jesteśmy bezpieczni – nie ma tu przemysłu, baz, ani żadnych innych strategicznych celów do zbombardowania.
W wynikłej sytuacji nie pozostaje nam nic innego jak jak najszybsze dostanie się do Tbilisi do Ambasady i próba dowiedzenia się czegoś konkretnego o lotach pasażerskich. Postanowiliśmy że udamy się tam od razu, pomijając zwiedzanie przewidzianego na dziś monastyru Dżwarii. Rozdzielanie się w tej bądź co bądź poważnej sytuacji było bardzo złym pomysłem – to w końcu wojna, kto wie co może się stać. Mogą być utrudnienia komunikacyjne, logistycznie, odcięte linie i byśmy się już nie znaleźli.
Opuszczając kwaterę i kierując się ku centrum miasteczka, mogliśmy zaobserwować gromadki miejscowych mieszkańców, słuchających z powagą wiadomości z przenośnych radyjek (prądu nie było od rana w całej okolicy). Wyglądało na to, że faktycznie stało się dziś rano coś poważnego.
Niestety mieliśmy kłopot z załapaniem się na marszrutkę. Ciągle ten sam feler – jest nas za dużo. Nie chcąc tracić dużo czasu na bezczynne czekanie, wzięliśmy w końcu dwie taksówki za 60 lari. Drogo, nawet bardzo, a do tego kierowcy nie chceli się za bardzo targować (marszrutką można jechac za 1 lari/os). Jednak taksówki - stare, zdezelowane, ledwie zipiące łady, zawiozły nas do samego centrum, w pobliże ulicy Braci Zubalaszwili, gdzie mieściła się Ambasada RP. Mimo, że była sobota, przyjęli nas bez szemrania – w końcu sytuacja była dość wyjątkowa. Konsul RP, pan Piotr (wyglądający jak grający Papieża aktor Piotr Adamczyk) przywitał nas słowami „A cóż państwa do nas sprowadza?”. Podchodził do całej sytuacji z dystansem. Podobnie jak w rozmowie telefonicznej, mówił, że wszystko zmienia się bardzo szybko i trudno cokolwiek ocenić na 100%. Stanowczo odradził nam (chociaż oczywiście nie zabronił) opuszczać Tbilisi i raczej czekać na miejscu na rozwój wydarzeń i wyjaśnienie sytuacji z lotami pasażerskimi. Poradził także, aby nieco krytycznie przyjmować „rewelacje”, serwowane np. przez telewizje TVN. Nieco zdziwiliśmy się gdy konsul nie chciał naszych pełnych danych, numerów paszportów itd. Dochodziły wszak słuchy, że powstaje lista obywateli RP przebywających aktualnie w Gruzji.
Kiedy część z nas ruszyła na miasto w poszukiwaniu jakiegoś noclegu (myśleliśmy nawet żeby wrócić do Mcchety i stamtąd dojeżdżać do Tbilisi), część została na ulicy Zubalaszwilich pod ambasadą, gdzie powstał istny bank informacji.
Co chwilę pod ambasadę przychodziła kolejna grupa Polaków i wymieniała się posiadanymi informacjami. Jedna grupa właśnie przyjechała tu z Gori – miasta, które mocno ucierpiało we wczorajszym i porannym nalocie. Rodacy opisali kolumny czołgów, rozwalone drogi, ludzi w panice pakujących swój dobytek i uciekających z miasta. Ponoć wyglądało to przerażająco.
Nas wojna zastała prawie pod koniec wyjazdu. Ale co z tymi co dopiero co przyjechali do Gruzji? Ponoć grupa 20 Polaków właśnie co przypłynęła promem do Poti, a Poti też zostało niedawno zbombardowane. Ciekawe jak się musieli wtedy czuć – przypływają na wakacje, a tu spadają bomby i płoną portowe terminale naftowe. Na szczęście nikomu nic się nie stało a celem były tylko strategiczne instalacje.
Co jakiś czas wychodzą na światło dzienne również „newsy” wprost z ambasady. Liczba ofiar w konflikcie szacowana jest na 150 osób, choć inne źródła (rosyjskie) podają także 1200. Odwołane są także niektóre loty z Tbilisi. Podobno jeszcze latają Ukraińcy i linie gruzińskie (w tym prawdopodobnie nasz lot), ale tacy przewoźnicy jak Lufthansa, British Airways itd. całkowicie zawiesiły loty aż do odwołania. Są też pogłoski o możliwym wcześniejszym rządowym samolocie do Polski (powiedział to sam ambasador, choć akurat spieszył się i nie chciał zdradzać szczegółów).
Kolejne wieści. Do konfliktu włączyła się Abchazja (również zbuntowana prorosyjska prowincja), a przed chwilą swoje przemówienie zakończył prezydent Gruzji Misza Saakaszwili. Otwarcie oskarżył Rosję na prowadzenie na ich terenie wojny i ostrzał gruzińskich miast. Zapowiedział także wprowadzenie stanu wojennego.
Mijają kolejne minuty. Już wiemy. Decyzją parlamentu mamy w Gruzji stan wojenny. Jednak co on oznacza w praktyce nie wiedzą dokładnie nawet pracownicy ambasady. Stan wojenny ma ułatwiać wprowadzanie decyzji militarnych, ale co ma oznaczać dla przeciętnego obywatela i turysty z innego kraju - tego nie wiemy. Godzina policyjna? Mobilizacja wojska? Ograniczenie dostaw energii? Odcięcie linii telekomunikacyjnych? Zawieszenie transportu publicznego? To tylko spekulacje i domysły. Konsul polecił nam zaciągnąć języka od jakichś Gruzinów i potem zdać mu relacje o co w tym wszystkim chodzi.
Wprowadzenie stanu wyjątkowego przesądziło sprawę. W polskim MSZ-cie zapadła decyzja o ewakuacji. Rząd ma zapewnić wszystkim obywatelom RP transport do Armenii do Erewania, a stamtąd rządowy samolot ma zabrać wszystkich do Polski. Ewakuacja jest dobrowolna i będzie finansowana z budżetu państwa. Wyszło też rozporządzenie o dokładnym spisie wszystkich Polaków znajdujących się w Gruzji, bez względu na to czy chcą być ewakuowani czy nie. Ewakuacja ma nastąpić jutro z samego rana spod ambasady.
Musimy przyznać, że owy rządowy samolot spadł nam z nieba. Loty z Tbilisi mogą być zawieszone w każdej chwili, droga na zachód do Turcji jest nieprzejezdna – trzeba by było jechać przez Gori, a to nie wchodzi w grę. Północ zamykają strome pasma Kaukazu i Rosja. Droga morska też odpada – raz, trzeba by było się dostać jakoś na zachód (znowu przez Gori), a dwa, port Poti, z którego odpływają promy pasażerskie na Ukrainę został zbombardowany, a poza tym trwa rosyjska blokada morska. Zostaje tylko droga na południe i szukanie ‘ucieczki’ przez Armenię na własną rękę. Lepiej więc stracić te 4 dni i wrócić do kraju bezpiecznie razem z innymi ‘ewakuowanymi’, a niżeli zostać i czekać w niepewności na rozwój wydarzeń, możliwe że bez późniejszej możliwości powrotu do kraju. Szybko więc decydujemy się i podajemy ambasadzie nasze imiona, nazwiska, numery telefonów.
Tak więc dziś zostajemy w Tbilisi. Nie chcąc tracić więcej czasu, meldujemy się w prywatnej kwaterze przy ulicy Besinki za astronomiczną kwotę 30 lari za osobę (coś ostatnio mamy skłonność do przepłacania). Początkowo myśleliśmy o noclegu w kultowym w Tbilisi miejscu u Iriny Dżaparidze, ale tam było daleko i nie wiadomo czy byśmy dostali miejsce dla 8-miu osób (dostaliśmy sygnały że większość hoteli i tak już jest przepełniona), a kwaterę mieliśmy mniej niż 100m od ambasady. Zostało nam pół dnia na zobaczenie choć skrawka miasta. Musimy się sprężać - pierwotnie na zwiedzanie Tbilisi mieliśmy przeznaczyć aż 3 dni.
Centrum Tbilisi robi zupełnie inne wrażenie niż okolice dworca które widzieliśmy podczas naszej wcześniejszej wizyty. Reprezentacyjna aleja Rustaweli, na której mieszczą się ekskluzywne sklepy, butiki, banki itp., wygląda zupełnie jak w typowym mieście zachodnioeuropejskim. Ulica jest szeroka, ładna, chodniki czyste. Pod okazałym budynkiem parlamentu (nawiasem mówiąc całym ewakuowanym nakazem prezydenta) zebrała się spora grupa demonstrantów i uchodźców z Osetii. Zachowują jednak się dosyć spokojnie.
Na jednym z głównych placów w mieście, na placu Swobody, na wysokiej kolumnie stoi pozłacany pomnik Świętego Jerzego wraz ze smokiem – jest to znany symbol Gruzji (od imienia Jerzy pochodzi nazwa kraju – Georgia). Za placem znajduje się starówka – tu ma raczej kształt jednej uliczki z zabytkowymi budynkami, kamieniczkami i kościołami, aniżeli klasycznego rynku. Za starówką na wzgórzu znajdują się ruiny zamku królewskiego Narikala. Można wejść na górę i podziwiać panoramę miasta. Obok zamku doskonale jest widoczny z daleka ogromny pomnik Kartlis Dedy – Matki Gruzinki.
Jednymi z najbardziej charakterystycznych budowli w Tbilisi jest górująca nad miastem, pomysłowo oświetlona wysoka wieża telekomunikacyjna, oraz kościół Tbilisi Sameba o złotej kopule. Po drodze do owego kościoła mija się (dopiero co wykańczany) pałac prezydencki z charakterystyczną, wyciągniętą nieco do góry szklaną kopułą. Podczas naszej obecności droga była wprost usiana uzbrojonymi policjantami zabraniającymi robienia zdjęć.
Sam kościół Sameba (სამება - Trójcy) pozostawia jednak mieszane odczucia. Prowadzą do niego szerokie i dość wysokie schody. Sam budynek jest ogromny i wprost monumentalny - jest to największy kościół na całym Zakaukaziu i jedna z największych świątyń prawosławnych na świecie. Wykonany jest bardzo dokładnie w tradycyjnym gruzińskim stylu architektonicznym. Czuć jednak, że kościół aż pachnie nowością. Widać było jak na dłoni, że nie jest to żaden zabytek, a raczej wytwór współczesny (rok ukończenia mówi sam za siebie - 2004r.). Wielkość kościoła oraz ta jego złota kopuła potęgowała atmosferę przepychu, zupełnie jak bazylika w naszym Licheniu. Ponadto w środku w niczym to nie przypominało świątyni… W świątyni panował zgiełk, i a po bokach były rozstawione stragany, gdzie sprzedawcy przekrzykiwali się niczym na targu sprzedając świeczuszki, święte obrazki i paciorki. W międzyczasie obok było odprawiane nabożeństwo. Bardzo dziwnie to razem wygladało.
Ambasada RP w Tbilisi ciągle przysyła nam SMS-y powiadamiające o planowanej na jutro ewakuacji. Widocznie dorwali się do spisu wszystkich telefonów w roamingu i wysyłają z automatu dziesiątki wiadomości:
W związku z wprowadzeniem stanu wojennego na terenie Gruzji i decyzją MSZ o organizacji dobrowolnej ewakuacji obywateli RP, prosimy o kontakt wszystkie osoby niezależnie od ich osobistej decyzji. Osoby zarejestrowane informujemy, że wyjazd (…) nastąpi w dniu jutrzejszym w godzinach porannych (…)”.
Jedna wiadomość z ambasady jednak szczególnie nas poruszyła:
„Podajcie jeszcze raz wasze imiona i nazwiska! Wasza kartka zaginęła! Pozdro!”
Jak widać sekretarzy poczucie humoru nie opuszczało. Sprawa na szczęście się wyjaśniła, choć trzeba było sporządzić nową listę z naszymi nazwiskami. W ambasadzie panował niemały chaos i organizacyjny nieład, ale można było to zrozumieć, ze względu na zaistniałą sytuację i organizowanie na gwałt wyjazdu dla ponad 200 osób.
W Tbilisi, mimo dramatycznych wydarzeń w Osetii, Abchazji i w reszcie zbombardowanej Gruzji, mimo wprowadzenia stanu wyjątkowego, w ogóle nie czuć było atmosfery wojny. Dzień jak każdy inny. Ludzie spacerowali, pary trzymały się za ręce w parku. Tylko gdzieniegdzie było widać rezerwistów oraz policjantów uzbrojonych w karabiny. Niemalże sielski spokój zakłócały jedynie skandujące tłumy pod parlamentem oraz kierowcy, trąbiący i pędzący aleją Rustaweli samochodami ozdobionymi gruzińskimi białymi flagami w czerwone krzyże. Zupełnie jakby właśnie wygrali jakiś mecz piłki nożnej, a nie szykowali się do wojny. Pospacerowaliśmy jeszcze trochę po sklepach z zamiarem wydania ostatnich gruzińskich pieniędzy. W sklepie z pamiątkami popularnością cieszyły się tradycyjne gruzińskie wydrążone rogi do picia alkoholu, tkane czapki i inne. Nie zapomnieliśmy także o kupnie kliku butelek wina. Pani Wenera ze sklepu poleciła nam kilka gatunków (w tym czerwone Kindzmarauli, polecała też wino ‘Stalin’), i poprosiła żeby po powrocie do Polski wypić za jej zdrowie.
Było już późno, część z nas udała już się na spoczynek, a część chciała jeszcze zażyć kąpieli w łaźni. Jutro rano opuszczamy już Gruzję!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz