27-my dzień podróży, czyli Ewakuacja !
26-ty dzień podróży, czyli Co was tutaj sprowadza?
Nazajutrz dość nieciekawa sytuacja. Żona pana domu, cała zapłakana, cedzi przez łzy: „Ruskie świnie Gori zbombili!”. A więc…wojna!
Konflikt zaostrzył się jeszcze bardziej. W nocy zostało zbombardowane miasto Gori – oprócz bazy wojskowej bomby spadły również na budynki mieszkalne i są ofiary wśród cywilów. Pani ze łzami w oczach powiedziała, że ma brata w Gori, który w rozmowie telefonicznej przerażony kazał jej uciekać do lasu i tam szukać schronienia przed ruskimi pociskami i bombami.
SMS-y z Polski informują nas o kolejnych bombardowaniach, o zamkniętej przestrzeni powietrznej nad Gruzją, a także o odwołanych lotach – potwierdzać to zdają się właściciele kwatery: „Samalota nie budiet!”. Pocieszają nas jednak, że tu, w Mcchecie, jesteśmy bezpieczni – nie ma tu przemysłu, baz, ani żadnych innych strategicznych celów do zbombardowania.
W wynikłej sytuacji nie pozostaje nam nic innego jak jak najszybsze dostanie się do Tbilisi do Ambasady i próba dowiedzenia się czegoś konkretnego o lotach pasażerskich. Postanowiliśmy że udamy się tam od razu, pomijając zwiedzanie przewidzianego na dziś monastyru Dżwarii. Rozdzielanie się w tej bądź co bądź poważnej sytuacji było bardzo złym pomysłem – to w końcu wojna, kto wie co może się stać. Mogą być utrudnienia komunikacyjne, logistycznie, odcięte linie i byśmy się już nie znaleźli.
Opuszczając kwaterę i kierując się ku centrum miasteczka, mogliśmy zaobserwować gromadki miejscowych mieszkańców, słuchających z powagą wiadomości z przenośnych radyjek (prądu nie było od rana w całej okolicy). Wyglądało na to, że faktycznie stało się dziś rano coś poważnego.
Konflikt zaostrzył się jeszcze bardziej. W nocy zostało zbombardowane miasto Gori – oprócz bazy wojskowej bomby spadły również na budynki mieszkalne i są ofiary wśród cywilów. Pani ze łzami w oczach powiedziała, że ma brata w Gori, który w rozmowie telefonicznej przerażony kazał jej uciekać do lasu i tam szukać schronienia przed ruskimi pociskami i bombami.
SMS-y z Polski informują nas o kolejnych bombardowaniach, o zamkniętej przestrzeni powietrznej nad Gruzją, a także o odwołanych lotach – potwierdzać to zdają się właściciele kwatery: „Samalota nie budiet!”. Pocieszają nas jednak, że tu, w Mcchecie, jesteśmy bezpieczni – nie ma tu przemysłu, baz, ani żadnych innych strategicznych celów do zbombardowania.
W wynikłej sytuacji nie pozostaje nam nic innego jak jak najszybsze dostanie się do Tbilisi do Ambasady i próba dowiedzenia się czegoś konkretnego o lotach pasażerskich. Postanowiliśmy że udamy się tam od razu, pomijając zwiedzanie przewidzianego na dziś monastyru Dżwarii. Rozdzielanie się w tej bądź co bądź poważnej sytuacji było bardzo złym pomysłem – to w końcu wojna, kto wie co może się stać. Mogą być utrudnienia komunikacyjne, logistycznie, odcięte linie i byśmy się już nie znaleźli.
Opuszczając kwaterę i kierując się ku centrum miasteczka, mogliśmy zaobserwować gromadki miejscowych mieszkańców, słuchających z powagą wiadomości z przenośnych radyjek (prądu nie było od rana w całej okolicy). Wyglądało na to, że faktycznie stało się dziś rano coś poważnego.
25-ty dzień podróży, czyli Zaczyna być gorąco
W nocy padało. Nawet dość mocno. Wszystko mokre. Musimy dość szybko się zbierać, bo według informacji mieszkańców marszrutka w kierunku Tbilisi przyjeżdża o godzinie 10 rano. Jednak jak zwykle nie wyrabiamy się w czasie i na przystanek przychodzimy o 10.30. Ciągle kropi. Przejeżdża kilka wypełnionych po brzegi busów. Nie ma szans abyśmy się z nimi zabrali, osiem osób i do tego jeszcze z plecakami... Policjanci obok cały czas pilnują mostu. Widać, że trochę marudzą na swoją mało zajmującą robotę i z nudów wyjmują i wkładają magazynki do swoich AK-47. Poradzili nam, aby przejechać się do pobliskiego miasteczka i tam próbować niejako prywatnie coś wynająć, zaproponowali nawet podwózkę. Skorzystaliśmy z zaproszenia i już po pół godzinie podjechał pod przystanek puściutki ford tranzit. Było nieco problemów ze znalezieniem kierowcy. Ten którego udało nam się znaleźć za transport do Mcchety (leżącej na drodze do Tbilisi) życzył sobie aż 10 lari od osoby, co jest bardzo dużą sumą. Nie mamy niestety zbyt dużego wyboru. Żegnając się z policjantami, wyjaśniają oni nam że w Tbilisi sytuacja jest opanowana i jest tam bezpiecznie. Niebezpiecznie ma być tylko w regionie Południowej Osetii (jak wtedy sądziliśmy, Osetia leżała gdzieś daleko na północnym-zachodzie, jakieś dobre 100-150 km od nas…jednak jak później zobaczyliśmy na mapie, do granicy było zaledwie 5 km).
Międzyczasie dostawaliśmy kolejne SMS-y z Polski:
Międzyczasie dostawaliśmy kolejne SMS-y z Polski:
24-ty dzień podróży, czyli Chill-out
Cały dzisiejszy dzień mamy zamiar przeznaczyć na odpoczynek, relaks, kąpiele w jeziorze, jednym słowem - chill-out. Pierwsza od paru dni kąpiel była bardzo pożądana i orzeźwiająca. Zrobiliśmy też małą przepierkę (choć dość skutecznie utrudniał nam to młodzieniec pompujący wodę z jeziora poprzez dziurawy i sikający na boki wąż strażacki).
Przenieśliśmy się na drugą stronę jeziora na polankę (gdzie mieliśmy zamiar wczoraj w nocy dotrzeć), gdyż w naszym obozowisku nie było wcale cienia, a słońce paliło. Chcieliśmy tam poodpoczywać, poleżeć nad jeziorem, pokąpać się. Polanka z bliska jednak wyglądała jak z najgorszego koszmaru.
Przenieśliśmy się na drugą stronę jeziora na polankę (gdzie mieliśmy zamiar wczoraj w nocy dotrzeć), gdyż w naszym obozowisku nie było wcale cienia, a słońce paliło. Chcieliśmy tam poodpoczywać, poleżeć nad jeziorem, pokąpać się. Polanka z bliska jednak wyglądała jak z najgorszego koszmaru.
23-ci dzień podróży, czyli Śpimy pod mostem
Na szczęście rano było dużo czasu na odpoczynek. Planowany odjazd marszrutki z centrum Kazbegi dopiero o 15. Do tego czasu składamy obozowisko, jemy śniadanie, myjemy się w źródełku. Zostajemy niestety zbesztani przez robotnika pracującego przy remoncie kościoła. Według niego, myjąc w źródełku nogi, dokonaliśmy niecnego i ohydnego aktu profanacji tego świętego miejsca. Niestety było to jedyne źródło wody w okolicy.
O godzinie 13 byliśmy już spakowani i gotowi do zejścia. Schodzimy całą 10-tką. Chmury cały czas zasłaniają najwyższe szczyty Kaukazu, ale na szczęście po drugiej stronie doliny dobrze widoczny jest 4-tysięcznik Mt.Kuro. Schodzenie spod Tsmindy Sameby do Kazbegi idzie jak z płatka, praktycznie bez zatrzymania i postojów. Po drodze zdumiewające spotkanie. Oto dwoje anglików, których spotkaliśmy w marszrutce w Batumi i którzy „zgubili się” w Kutaisi. Jak widać, dzięki swojemu przewodnikowi z rozmówkami gruzińskimi, udało im się jakoś przeżyć. Ciekawe, czy będzie nam dane spotkać się z nimi jeszcze w Tbilisi.
O godzinie 13 byliśmy już spakowani i gotowi do zejścia. Schodzimy całą 10-tką. Chmury cały czas zasłaniają najwyższe szczyty Kaukazu, ale na szczęście po drugiej stronie doliny dobrze widoczny jest 4-tysięcznik Mt.Kuro. Schodzenie spod Tsmindy Sameby do Kazbegi idzie jak z płatka, praktycznie bez zatrzymania i postojów. Po drodze zdumiewające spotkanie. Oto dwoje anglików, których spotkaliśmy w marszrutce w Batumi i którzy „zgubili się” w Kutaisi. Jak widać, dzięki swojemu przewodnikowi z rozmówkami gruzińskimi, udało im się jakoś przeżyć. Ciekawe, czy będzie nam dane spotkać się z nimi jeszcze w Tbilisi.
22-gi gdzień podróży, czyli Lodowiec i Niebezpieczna Przeprawa
Ponieważ dziś czekała nas długa wędrówka do lodowca i z powrotem (wg przewodnika 6h w jedną stronę), zarządziliśmy pobudkę na 7.00 i wyjście wstępnie na 8.00. Nawiasem mówiąc noc w górach na wysokości prawie 2200m n.p.m. była dość zimna – trzeba było porządnie się ubrać przez załadowaniem do śpiwora. Po spakowaniu zapasów wody, jedzenia, zabraniu ciepłych kurtek i ubrań (w wysokich górach nigdy nic nie wiadomo) byliśmy gotowi do wyjścia. Razem z nami wspomniana dwójka poznaniaków. Kiedy wyruszaliśmy, cała nasza polana oraz wyższe partie gór były pokryte mgłą oraz chmurami. Nie było co marzyć aby ujrzeć cokolwiek w promieniu 100m, a co dopiero Kazbek, w kierunku którego zmierzaliśmy. Najpierw szliśmy granią, później szlak szedł skrajem zbocza. Słońce, mimo że cały czas niewidoczne, zaczynało już grzać i zrobiło się ciepło – można było iść w krótkich rękawkach.
Cały czas doskwierała nam mgła i chmury, które skutecznie zasłaniały ścieżkę i uniemożliwiały oglądanie górskich szczytów. Kiedy szlak stał się bardziej kamienisty, a roślinność bardziej skąpa i karłowata, w końcu udało nam się wyjść poza linię chmur i naszym oczom ukazało się błękitne niebo. W oddali było już widać szczyt wzgórza i przełęcz Sabertse, z której mieliśmy nadzieję zobaczyć nasz cel. I nie myliliśmy się. Kilkaset metrów dalej, z przełęczy, było widać potężny, choć w dalszym ciągu spowity chmurami Kazbek. Skalny szczyt był w wielu miejscach pokrytym białym puchem. Nieco poniżej Mkinwarcweri
zalegał masywny lodowiec Gergeti. Był koloru biało-niebiesko-brązowego i wydawał się nieco brudny od zalegającego na nim piachu. Z lodowca wychodził wielki jęzor, spod którego wypływał bystry strumień roztopionej wody formujący potężną rzekę, której szum i łoskot słychać było już z daleka. Nieco powyżej lodowca można było ujrzeć Stację Meteo – obowiązkowy przystanek jeżeli planowało się zdobycie szczytu.
Pogoda i zachmurzenie zmieniały się z minuty na minutę. Zrobiło się też dużo wietrzniej i zimniej. Nie chcąc tracić czasu i dobrej dyspozycji fizycznej, rozdzieliliśmy się na mniejsze podgrupy. Gdy część odpoczywała, ja z Kubą poszliśmy w kierunku lodowca. Należało przez jakiś czas iść kamienną ścieżką w dół wzdłuż zbocza, a później w górę korytem górskiej rzeki. Koryto to było dość szerokie i pokryte dużymi głazami i kamieniami. Sądząc po wyżłobieniach w gruncie, wydawało się, że niegdyś rzeka ta była znacznie szersza i większa. Mimo, że teraz strumień nie był bardzo silny, to przekroczenie go suchą stopą nastręczało nieco trudności. Trzeba było iść w górę nurtu, gdzie można było znaleźć odpowiednie miejsce do przeskoczenia rzeki po śliskich kamieniach. Dalej ścieżka szła ciągle w górę.
Po jakimś czasie zza niewielkiego wzniesienia wyłoniła się potężna lodowcowa rzeka. To właśnie jej odgłos tak dobrze cały czas słyszeliśmy. Nurt był bardzo silny, ogromne ilości wytopionej z lodowca brązowo-błotnistej wody spływały z wielkim hukiem w pobliską kilkunastometrową przepaść. Czuć było tą niesamowitą, dziką siłę żywiołu.
Chcieliśmy przekroczyć tą lodową rzekę, tak aby zbliżyć się do schroniska i jednocześnie starając się ominąć czoło lodowca. Jednak idąc w górę strumienia po postrzępionych skałach i roztrzaskanych głazach, nie sposób było znaleźć dogodne miejsce do przekroczenia nurtu cało i bezpiecznie. Idąc cały czas w górę, byliśmy już właściwie na lodowcu. Brak było jakiejkolwiek wyznaczonej ścieżki. Pod luźnym i śliskim piaskiem i żwirem widać było niemal przeźroczysty, zmrożony na kamień lód. Lód cały czas topił się, krople przeradzały się w pojedyncze strużki żlebiące niewielkie korytka, które w później wpadały we wspomnianą wyżej potężną lodowcową rzekę.
Nie było innej drogi jak tylko próbować obejść rzekę z lewej strony (z prawej była kilkunastometrowa przepaść) i dostać się do położonego wyżej czoła i boku lodowca. Mieliśmy nadzieję na możliwość przejścia lodowca w poprzek w kierunku Stacji Meteo. Napotkany na drodze Szwajcar (polskiego pochodzenia nawiasem mówiąc) jednak zbił nas nieco z tropu. Według niego, przejście przez lodowiec o tej porze bez specjalistycznego sprzętu i raków było bardzo niebezpieczne. Nie chcąc ryzykować ewentualnego poślizgnięcia i upadku w przepaść, Szwajcar zawrócił. No nic. Spróbujemy zatem dojść do podnóża Gegreti i wtedy ocenimy sytację.
Oddalając się od rzeki krajobraz stawał się iście księżycowy. Niewysokie i strome pagórki pokryte śliskim, luźnym rumoszem skrywały pod sobą zmrożoną lodową skałę. Nie było widać żadnego życia, żadnej trawy, tylko lód, skały i kamienie. Mgła w dalszym ciągu ograniczała widoczność do kilkudziesięciu metrów. Droga stawała się też coraz trudniejsza i bardziej wymagająca. Nie trudno było o poślizgnięcie, utratę równowagi i osunięcie w dół. Gdy wchodziliśmy na kolejne szczyty i pagórki w nadziei ujrzenia czoła lodowca i jakiegoś celu, widać było tylko kolejne kamieniste i jałowe wzgórza. Czekając na największym wzniesieniu, w oddali zobaczyliśmy resztę naszej grupy. Najwyraźniej szli inną drogą niż nasza dwójka, bardziej na lewo, omijając w ten sposób potężną lodową rzekę.
Po spotkaniu rozmówiliśmy się co do dalszych planów i trasy. Skoro według szwajcara droga w poprzek lodowca była nie do przejścia, nie było więc co forsować się za wszelką cenę z dojściem do schroniska. Postanowiliśmy więc, że spróbujemy dość pod lodowiec jak najwyżej się da.
W oddali niewyraźnie zza chmur widoczna była lodowa grań, gdzie jak się wydawało, można było przejść na drugą stronę masywu Kazbeka i do schroniska trawersem przez lodowiec. Jednak droga stawała się coraz trudniejsza. Luźne kamienie i śliski żwir wraz z wystającym spod piasku żywym lodem skutecznie utrudniały wspinaczkę. Dawał się we znaki brak wysokogórskiego sprzętu. Na dalszą wędrówkę zdecydowałem się jednak sam, reszta grupy została i postanowiła na mnie zaczekać aż wrócę z grani. Przedzierałem się przez ten jałowy, martwy krajobraz coraz wyżej i wyżej. Grań była już w zasięgu wzroku, ale po chwili znów mgła wszystko zasłaniała. Zostało już tylko kilkadziesiąt metrów. Niepewny grunt, śliskie lodowe i strome podłoże, jeden niepewny krok i zlatuję dwa metry w dół razem z niewielką lawiną kamienisto-błotną. Wciąż idę dalej. Pogoda zmienia się w mgnieniu oka, dookoła gęsta mgła, wieje wiatr, zimno. Oglądam się za siebie, jednak nikogo nie widzę. Kolejny upadek. Ląduje tym razem na kolanach i osuwam się starając się rękami chwytać skał i hamować. Coraz trudniej utrzymać równowagę na tym zdradzieckim gruncie. Im wyżej, tym wiatr coraz silniejszy, a mgła osadza kropelki rosy na moich włosach i twarzy. Spoglądam w górę. Stromy lodowy jęzor wydaje się nie do przebycia. Wraz z kolejnym upadkiem i osunięciem postanawiam dać sobie spokój. Rezygnuję i zawracam. Do grani pozostało zaledwie 10 metrów.
Ze względu na mgłę nie widać moich towarzyszy. Schodzenie po lodowym osuwisku okazuje się jeszcze trudniejsze niż wspinanie się, ale na szczęście postępuje znacznie szybciej. Po dołączeniu do grupy już w 10-tkę postanawiamy zejść na dół do obozu. Powinno nam to zająć około 2,5h.
Próbujemy drogi tuż przy boku lodowego jęzora, jednakże okazuje się ona zbyt niepewna, pełna lodowych szczelin i korytek. Trzeba zawrócić na kamieniste pagórki pokryte rumoszem i kontynuować drogę w dół. Mijamy z lewej strony potężną lodowcową rzekę nad przepaścią, a po niedługim czasie natrafiamy na strumień, który musimy jakoś przekroczyć. Z niemałymi trudnościami udaje się przeskoczyć po kamieniach na drugi brzeg. Dalej ścieżka jest dość prosta, więc pokonujemy ją dość szybkim marszem. Jeszcze przed zmrokiem docieramy do obozu. Jesteśmy tak zmęczeni, że tylko przygotowujemy na prędce jakieś zupki chińskie i zaraz kładziemy się spać. Nawet ogniska nie chce nam się palić. To był bardzo wyczerpujący dzień pełen wrażeń.
Cały czas doskwierała nam mgła i chmury, które skutecznie zasłaniały ścieżkę i uniemożliwiały oglądanie górskich szczytów. Kiedy szlak stał się bardziej kamienisty, a roślinność bardziej skąpa i karłowata, w końcu udało nam się wyjść poza linię chmur i naszym oczom ukazało się błękitne niebo. W oddali było już widać szczyt wzgórza i przełęcz Sabertse, z której mieliśmy nadzieję zobaczyć nasz cel. I nie myliliśmy się. Kilkaset metrów dalej, z przełęczy, było widać potężny, choć w dalszym ciągu spowity chmurami Kazbek. Skalny szczyt był w wielu miejscach pokrytym białym puchem. Nieco poniżej Mkinwarcweri
zalegał masywny lodowiec Gergeti. Był koloru biało-niebiesko-brązowego i wydawał się nieco brudny od zalegającego na nim piachu. Z lodowca wychodził wielki jęzor, spod którego wypływał bystry strumień roztopionej wody formujący potężną rzekę, której szum i łoskot słychać było już z daleka. Nieco powyżej lodowca można było ujrzeć Stację Meteo – obowiązkowy przystanek jeżeli planowało się zdobycie szczytu.
Pogoda i zachmurzenie zmieniały się z minuty na minutę. Zrobiło się też dużo wietrzniej i zimniej. Nie chcąc tracić czasu i dobrej dyspozycji fizycznej, rozdzieliliśmy się na mniejsze podgrupy. Gdy część odpoczywała, ja z Kubą poszliśmy w kierunku lodowca. Należało przez jakiś czas iść kamienną ścieżką w dół wzdłuż zbocza, a później w górę korytem górskiej rzeki. Koryto to było dość szerokie i pokryte dużymi głazami i kamieniami. Sądząc po wyżłobieniach w gruncie, wydawało się, że niegdyś rzeka ta była znacznie szersza i większa. Mimo, że teraz strumień nie był bardzo silny, to przekroczenie go suchą stopą nastręczało nieco trudności. Trzeba było iść w górę nurtu, gdzie można było znaleźć odpowiednie miejsce do przeskoczenia rzeki po śliskich kamieniach. Dalej ścieżka szła ciągle w górę.
Po jakimś czasie zza niewielkiego wzniesienia wyłoniła się potężna lodowcowa rzeka. To właśnie jej odgłos tak dobrze cały czas słyszeliśmy. Nurt był bardzo silny, ogromne ilości wytopionej z lodowca brązowo-błotnistej wody spływały z wielkim hukiem w pobliską kilkunastometrową przepaść. Czuć było tą niesamowitą, dziką siłę żywiołu.
Chcieliśmy przekroczyć tą lodową rzekę, tak aby zbliżyć się do schroniska i jednocześnie starając się ominąć czoło lodowca. Jednak idąc w górę strumienia po postrzępionych skałach i roztrzaskanych głazach, nie sposób było znaleźć dogodne miejsce do przekroczenia nurtu cało i bezpiecznie. Idąc cały czas w górę, byliśmy już właściwie na lodowcu. Brak było jakiejkolwiek wyznaczonej ścieżki. Pod luźnym i śliskim piaskiem i żwirem widać było niemal przeźroczysty, zmrożony na kamień lód. Lód cały czas topił się, krople przeradzały się w pojedyncze strużki żlebiące niewielkie korytka, które w później wpadały we wspomnianą wyżej potężną lodowcową rzekę.
Nie było innej drogi jak tylko próbować obejść rzekę z lewej strony (z prawej była kilkunastometrowa przepaść) i dostać się do położonego wyżej czoła i boku lodowca. Mieliśmy nadzieję na możliwość przejścia lodowca w poprzek w kierunku Stacji Meteo. Napotkany na drodze Szwajcar (polskiego pochodzenia nawiasem mówiąc) jednak zbił nas nieco z tropu. Według niego, przejście przez lodowiec o tej porze bez specjalistycznego sprzętu i raków było bardzo niebezpieczne. Nie chcąc ryzykować ewentualnego poślizgnięcia i upadku w przepaść, Szwajcar zawrócił. No nic. Spróbujemy zatem dojść do podnóża Gegreti i wtedy ocenimy sytację.
Oddalając się od rzeki krajobraz stawał się iście księżycowy. Niewysokie i strome pagórki pokryte śliskim, luźnym rumoszem skrywały pod sobą zmrożoną lodową skałę. Nie było widać żadnego życia, żadnej trawy, tylko lód, skały i kamienie. Mgła w dalszym ciągu ograniczała widoczność do kilkudziesięciu metrów. Droga stawała się też coraz trudniejsza i bardziej wymagająca. Nie trudno było o poślizgnięcie, utratę równowagi i osunięcie w dół. Gdy wchodziliśmy na kolejne szczyty i pagórki w nadziei ujrzenia czoła lodowca i jakiegoś celu, widać było tylko kolejne kamieniste i jałowe wzgórza. Czekając na największym wzniesieniu, w oddali zobaczyliśmy resztę naszej grupy. Najwyraźniej szli inną drogą niż nasza dwójka, bardziej na lewo, omijając w ten sposób potężną lodową rzekę.
Po spotkaniu rozmówiliśmy się co do dalszych planów i trasy. Skoro według szwajcara droga w poprzek lodowca była nie do przejścia, nie było więc co forsować się za wszelką cenę z dojściem do schroniska. Postanowiliśmy więc, że spróbujemy dość pod lodowiec jak najwyżej się da.
W oddali niewyraźnie zza chmur widoczna była lodowa grań, gdzie jak się wydawało, można było przejść na drugą stronę masywu Kazbeka i do schroniska trawersem przez lodowiec. Jednak droga stawała się coraz trudniejsza. Luźne kamienie i śliski żwir wraz z wystającym spod piasku żywym lodem skutecznie utrudniały wspinaczkę. Dawał się we znaki brak wysokogórskiego sprzętu. Na dalszą wędrówkę zdecydowałem się jednak sam, reszta grupy została i postanowiła na mnie zaczekać aż wrócę z grani. Przedzierałem się przez ten jałowy, martwy krajobraz coraz wyżej i wyżej. Grań była już w zasięgu wzroku, ale po chwili znów mgła wszystko zasłaniała. Zostało już tylko kilkadziesiąt metrów. Niepewny grunt, śliskie lodowe i strome podłoże, jeden niepewny krok i zlatuję dwa metry w dół razem z niewielką lawiną kamienisto-błotną. Wciąż idę dalej. Pogoda zmienia się w mgnieniu oka, dookoła gęsta mgła, wieje wiatr, zimno. Oglądam się za siebie, jednak nikogo nie widzę. Kolejny upadek. Ląduje tym razem na kolanach i osuwam się starając się rękami chwytać skał i hamować. Coraz trudniej utrzymać równowagę na tym zdradzieckim gruncie. Im wyżej, tym wiatr coraz silniejszy, a mgła osadza kropelki rosy na moich włosach i twarzy. Spoglądam w górę. Stromy lodowy jęzor wydaje się nie do przebycia. Wraz z kolejnym upadkiem i osunięciem postanawiam dać sobie spokój. Rezygnuję i zawracam. Do grani pozostało zaledwie 10 metrów.
Ze względu na mgłę nie widać moich towarzyszy. Schodzenie po lodowym osuwisku okazuje się jeszcze trudniejsze niż wspinanie się, ale na szczęście postępuje znacznie szybciej. Po dołączeniu do grupy już w 10-tkę postanawiamy zejść na dół do obozu. Powinno nam to zająć około 2,5h.
Próbujemy drogi tuż przy boku lodowego jęzora, jednakże okazuje się ona zbyt niepewna, pełna lodowych szczelin i korytek. Trzeba zawrócić na kamieniste pagórki pokryte rumoszem i kontynuować drogę w dół. Mijamy z lewej strony potężną lodowcową rzekę nad przepaścią, a po niedługim czasie natrafiamy na strumień, który musimy jakoś przekroczyć. Z niemałymi trudnościami udaje się przeskoczyć po kamieniach na drugi brzeg. Dalej ścieżka jest dość prosta, więc pokonujemy ją dość szybkim marszem. Jeszcze przed zmrokiem docieramy do obozu. Jesteśmy tak zmęczeni, że tylko przygotowujemy na prędce jakieś zupki chińskie i zaraz kładziemy się spać. Nawet ogniska nie chce nam się palić. To był bardzo wyczerpujący dzień pełen wrażeń.
21-szy dzień podróży, czyli U Podnóży Kazbeka
Dziś mamy zamiar opuścić kwaterę i ruszyć w końcu w konkretne góry. Próba w miarę wczesnego wyjścia spaliła jednak na panewce, gdy zaczęliśmy przyrządzać na zawtrak ogromną jajecznicę z 30 jajek. Pani właścicielka była już bardzo zdenerwowana i kazała nam w pośpiechu opuścić pokoje, wręcz się wynosić, gdyż ponoć czekali już następni turyści.
Po wymeldowaniu zrobiliśmy w sklepiku zakupy – zapasy żywności na 3 dni (klika chlebów, zupki w proszku, sery, konserwy itd.), wodę i inne. Pani sprzedawczyni od przesuwania dziesiątek paciorków na liczydle aż się pogubiła i długo nie mogła obliczyć należnej kwoty. W międzyczasie po raz pierwszy od naszego przybycia, chmury w wysokich partiach gór nieco się rozrzedziły i odsłoniły nam majestatyczny Kazbek. Szczyt ten, prawie cały pokryty śniegami, jest znacznie wyższy od innych i góruje w okolicy. Naszym celem na dziś jest dotarcie do klasztoru Świętej Trójcy Tsminda Sameba (წმინდა სამება), widocznego z dołu na tle wielkiego Kazbeka.
Do kościoła, znajdującego się na wysokości 2170m n.p.m. (miejscowość Kazbegi jest na wysokości ok. 1740m n.p.m.), prowadzą dwie drogi – bardziej stroma na przełaj zajmująca godzinę, oraz droga dla samochodów przewidziana na 3 godziny (da się przebyć w 1,5h). Każdy wybiera wariant optymalny dla siebie. Idzie się naprawdę przyjemnie, jest cień, nie ma takiej mordęgi jak przy podejściu pod Lomistmę w parku Borżomi. Po około dwóch godzinach już wszyscy byli na górze pod kościołem Świętej Trójcy. Kościół ten jest bardzo znany i stał się wręcz symbolem Gruzji. Jego malownicze położenie sprawia, że można go zobaczyć praktycznie na każdej gruzińskiej widokówce i w każdym przewodniku.
Po ulokowaniu się przy źródełku (świętej) wody, w planach nie mamy za wiele (poza rozbiciem namiotów). Nie namierzamy na razie nigdzie się dalej ruszać, resztę dnia przeznaczamy więc na odpoczynek i zaleganie na słońcu. Leżąc beztrosko mogliśmy obserwować ludzi przybyłych na górę do Tsmindy Sameby. Wśród nich były gromady japończyków z aparatami, Austriak/podróżnik/poliglota mówiący dobrze po polsku no i oczywiście multum polaków.
- Hi guys, where are you from?
- We are from Poland.
- Aha, my też, cześć.
Ten dialog można było słyszeć wiele razy. Gdy już wolnymi krokami zbliżał się wieczór, rozbiliśmy namioty niedaleko za wzgórzem, mając cały czas dobry widok na Tsmindę Samebę z jednej strony, a masywny Kazbek (który raz po raz odsłaniał się i chował za chmurami) z drugiej. Wieczorem rozpaliliśmy również ognisko, choć mieliśmy niemałe trudności z uzbieraniem odpowiedniej ilości suchego drewna. Do ognia przysiadła się również para studentów z Poznania, który ulokowali się po drugiej stronie polany. Mamy na jutro podobne plany, więc wyruszymy w góry w kierunku Stacji Meteorologicznej i Lodowca pod Kazbekiem razem w dziesiątkę.
Kiedy tak sobie siedzieliśmy przy ognisku i zjadaliśmy różne smakołyki, nagle natknął się na nas zbłąkany Gruzin. Nie mieliśmy pojęcia co tu robił na wysokości 2200m n.p.m. w środku nocy, ale był już nieźle wstawiony a jego mowa na tyle bełkotliwa i niewyraźna, że praktycznie nie dało się go zrozumieć. Kiedy nie mówił, jego przekrwione oczy wpatrywały się jednostajnie w punkt. Było to dość przerażające. Mroczny Gruzin nie zaszczycił nas jednak długo swoją niepokojącą obecnością.
Po wymeldowaniu zrobiliśmy w sklepiku zakupy – zapasy żywności na 3 dni (klika chlebów, zupki w proszku, sery, konserwy itd.), wodę i inne. Pani sprzedawczyni od przesuwania dziesiątek paciorków na liczydle aż się pogubiła i długo nie mogła obliczyć należnej kwoty. W międzyczasie po raz pierwszy od naszego przybycia, chmury w wysokich partiach gór nieco się rozrzedziły i odsłoniły nam majestatyczny Kazbek. Szczyt ten, prawie cały pokryty śniegami, jest znacznie wyższy od innych i góruje w okolicy. Naszym celem na dziś jest dotarcie do klasztoru Świętej Trójcy Tsminda Sameba (წმინდა სამება), widocznego z dołu na tle wielkiego Kazbeka.
Do kościoła, znajdującego się na wysokości 2170m n.p.m. (miejscowość Kazbegi jest na wysokości ok. 1740m n.p.m.), prowadzą dwie drogi – bardziej stroma na przełaj zajmująca godzinę, oraz droga dla samochodów przewidziana na 3 godziny (da się przebyć w 1,5h). Każdy wybiera wariant optymalny dla siebie. Idzie się naprawdę przyjemnie, jest cień, nie ma takiej mordęgi jak przy podejściu pod Lomistmę w parku Borżomi. Po około dwóch godzinach już wszyscy byli na górze pod kościołem Świętej Trójcy. Kościół ten jest bardzo znany i stał się wręcz symbolem Gruzji. Jego malownicze położenie sprawia, że można go zobaczyć praktycznie na każdej gruzińskiej widokówce i w każdym przewodniku.
Po ulokowaniu się przy źródełku (świętej) wody, w planach nie mamy za wiele (poza rozbiciem namiotów). Nie namierzamy na razie nigdzie się dalej ruszać, resztę dnia przeznaczamy więc na odpoczynek i zaleganie na słońcu. Leżąc beztrosko mogliśmy obserwować ludzi przybyłych na górę do Tsmindy Sameby. Wśród nich były gromady japończyków z aparatami, Austriak/podróżnik/poliglota mówiący dobrze po polsku no i oczywiście multum polaków.
- Hi guys, where are you from?
- We are from Poland.
- Aha, my też, cześć.
Ten dialog można było słyszeć wiele razy. Gdy już wolnymi krokami zbliżał się wieczór, rozbiliśmy namioty niedaleko za wzgórzem, mając cały czas dobry widok na Tsmindę Samebę z jednej strony, a masywny Kazbek (który raz po raz odsłaniał się i chował za chmurami) z drugiej. Wieczorem rozpaliliśmy również ognisko, choć mieliśmy niemałe trudności z uzbieraniem odpowiedniej ilości suchego drewna. Do ognia przysiadła się również para studentów z Poznania, który ulokowali się po drugiej stronie polany. Mamy na jutro podobne plany, więc wyruszymy w góry w kierunku Stacji Meteorologicznej i Lodowca pod Kazbekiem razem w dziesiątkę.
Kiedy tak sobie siedzieliśmy przy ognisku i zjadaliśmy różne smakołyki, nagle natknął się na nas zbłąkany Gruzin. Nie mieliśmy pojęcia co tu robił na wysokości 2200m n.p.m. w środku nocy, ale był już nieźle wstawiony a jego mowa na tyle bełkotliwa i niewyraźna, że praktycznie nie dało się go zrozumieć. Kiedy nie mówił, jego przekrwione oczy wpatrywały się jednostajnie w punkt. Było to dość przerażające. Mroczny Gruzin nie zaszczycił nas jednak długo swoją niepokojącą obecnością.
20-ty dzień podróży, czyli Wieże z Kamienia
Po porannym myciu (co było nieco utrudnione przez owy rozwalony kran) oraz śniadaniu ruszyliśmy na miasto. W lokalnej informacji turystycznej nabyliśmy mapy regionu Kazbegi i okolicy (średniej jakości, wydrukowane po prostu na kilku kartkach na drukarce atramentowej) oraz dowiedzieliśmy się o ciekawych i wartych obejrzenia miejscach.
Na zwiedzanie okolicy Stepantsmindy planujemy przeznaczyć cały dzisiejszy dzień. Ruszamy więc w dół rzeki do pobliskiego Sno (სნო), gdzie ponoć znajdują się zabytkowe kamienne wieże obserwacyjne. Szlak prowadzi brzegiem rzeki Tergi, więc nie można się zgubić. Czasem ścieżka idzie bardzo wąską krawędzią na stromym zboczu, ale ogólnie nie sprawia większych trudności. Sno to wioska jak każda inna. Ciekawie jednak wygląda zabudowa i płoty wykonane warstwami z ciosanych kamieni, które swą strukturą przypominają drewno. W centralnym punkcie wioski oczywiście znajduje się wieża. Nie jest wysoka, jednak dojście na jej szczyt jest niedostępne. Wieże służyły do komunikacji między sąsiednimi osadami. W owych czasach, gdy nadciągał wróg (a to z południa albo od strony północnej z drugiej strony Kaukazu) w wieży rozpalano ogień. Był on widoczny w sąsiedniej wiosce i dzięku temu cała okolica była dość szybko zaalarmowana o nadciągającym nieprzyjacielu. Wieże te to istota Kaukazu. Kiedyś było ich dość sporo, choć obecnie tylko gdzieniegdzie możemy spotkać dobrze zachowane konstrukcje. Tą w miasteczku Sno można zobaczyć, nie jest to jednak jakaś super rewelacja.
Następnym miasteczkiem na trasie jest Sioni (სიონი), gdzie oprócz wspomnianej kamiennej wieży ma znajdować się także zabytkowy kościół z IX wieku. Miasteczko to jest oddalone o kilka kilometrów od Sno. Wieża ma dość ciekawe położenie na górującym w okolicy wysokim wzgórzu, tuż nad główną drogą. Można też wejść do środka po drabinie. Jest dość ponuro i nieco ciasno. Warto pokreślić, że niektóre wieże pełniły funkcje rónież obronne (ponoć służyły za schronienie dla całej wioski w razie wojny). Obok znajduje się kościół. Jednak nie wszystkim było dane wejść do środka ze względu na ostry rygor stróża/popa/dozorcy w zielonym mundurze. Mężczyzn wpuszczał tylko w długich spodniach, a kobiety tylko w chustach i spódnicach. Nie przechodziła nawet sztuczka z pożyczaniem i zamianą spodni... Byliśmy trochę zawiedzeni, bo przebyliśmy niezły kawał drogi żeby tu dotrzeć, i jak się okazuje nieco na marne.
W drodze powrotnej do pensjonatu (do miasteczka było około 2,5h pieszką) naszą uwagę przykuł szyld „Chinkalnia”, czyli jak się można domyślić, lokal serwujący gruzińskie pierogi. Gdy szliśmy w stronę Sioni również mijaliśmy ten przytułek, jednak wydawało nam się że restauracja (był szyld z napisem „Fast food”) składała się z białego ogrodowego stolika rozstawionego na podwórku i pięciu krzesełek na krzyż, pośród których pasła się krowa. Jednak po dalszych oględzinach okazało się, że lokal znajdował się głębiej w podwórku wewnątrz budynku. W środku było bardzo ładnie, i co ciekawe, cała restauracja była podzielona na oddzielne pokoje gdzie były stoliki. Podobne rozwiązanie widzieliśmy w Tbilisi. Może Gruzini nie lubią jak ktoś im przeszkadza gdy jedzą chinkali?
Po całym dniu łażenia byliśmy bardzo głodni więc złożyliśmy zamówienie na przeszło kilkadziesiąt dużych pierogów. Do tego doszło jeszcze domowe wino (2 lari/1 litr = tanio!), ciasto (które nota bene nazywało się pierog). Pierogi w porządku, lepsze jednak były te w Wardzii.
Gdy opuściliśmy restorana było już ciemno. Do naszej kwatery dotarliśmy bardzo szybko, idąc szybkim truchtem. Była już prawie północ. Mąż pani właścicielki nawet nas nie poznał, pytając zdziwiony „A wy to kim w ogóle jesteście?” Nie minęło dużo czasu i już znaleźliśmy się w łóżkach. Przebyta dziś trasa nie była specjalnie trudna, ale czuło się w nogach przebyte kilometry.
Na zwiedzanie okolicy Stepantsmindy planujemy przeznaczyć cały dzisiejszy dzień. Ruszamy więc w dół rzeki do pobliskiego Sno (სნო), gdzie ponoć znajdują się zabytkowe kamienne wieże obserwacyjne. Szlak prowadzi brzegiem rzeki Tergi, więc nie można się zgubić. Czasem ścieżka idzie bardzo wąską krawędzią na stromym zboczu, ale ogólnie nie sprawia większych trudności. Sno to wioska jak każda inna. Ciekawie jednak wygląda zabudowa i płoty wykonane warstwami z ciosanych kamieni, które swą strukturą przypominają drewno. W centralnym punkcie wioski oczywiście znajduje się wieża. Nie jest wysoka, jednak dojście na jej szczyt jest niedostępne. Wieże służyły do komunikacji między sąsiednimi osadami. W owych czasach, gdy nadciągał wróg (a to z południa albo od strony północnej z drugiej strony Kaukazu) w wieży rozpalano ogień. Był on widoczny w sąsiedniej wiosce i dzięku temu cała okolica była dość szybko zaalarmowana o nadciągającym nieprzyjacielu. Wieże te to istota Kaukazu. Kiedyś było ich dość sporo, choć obecnie tylko gdzieniegdzie możemy spotkać dobrze zachowane konstrukcje. Tą w miasteczku Sno można zobaczyć, nie jest to jednak jakaś super rewelacja.
Następnym miasteczkiem na trasie jest Sioni (სიონი), gdzie oprócz wspomnianej kamiennej wieży ma znajdować się także zabytkowy kościół z IX wieku. Miasteczko to jest oddalone o kilka kilometrów od Sno. Wieża ma dość ciekawe położenie na górującym w okolicy wysokim wzgórzu, tuż nad główną drogą. Można też wejść do środka po drabinie. Jest dość ponuro i nieco ciasno. Warto pokreślić, że niektóre wieże pełniły funkcje rónież obronne (ponoć służyły za schronienie dla całej wioski w razie wojny). Obok znajduje się kościół. Jednak nie wszystkim było dane wejść do środka ze względu na ostry rygor stróża/popa/dozorcy w zielonym mundurze. Mężczyzn wpuszczał tylko w długich spodniach, a kobiety tylko w chustach i spódnicach. Nie przechodziła nawet sztuczka z pożyczaniem i zamianą spodni... Byliśmy trochę zawiedzeni, bo przebyliśmy niezły kawał drogi żeby tu dotrzeć, i jak się okazuje nieco na marne.
W drodze powrotnej do pensjonatu (do miasteczka było około 2,5h pieszką) naszą uwagę przykuł szyld „Chinkalnia”, czyli jak się można domyślić, lokal serwujący gruzińskie pierogi. Gdy szliśmy w stronę Sioni również mijaliśmy ten przytułek, jednak wydawało nam się że restauracja (był szyld z napisem „Fast food”) składała się z białego ogrodowego stolika rozstawionego na podwórku i pięciu krzesełek na krzyż, pośród których pasła się krowa. Jednak po dalszych oględzinach okazało się, że lokal znajdował się głębiej w podwórku wewnątrz budynku. W środku było bardzo ładnie, i co ciekawe, cała restauracja była podzielona na oddzielne pokoje gdzie były stoliki. Podobne rozwiązanie widzieliśmy w Tbilisi. Może Gruzini nie lubią jak ktoś im przeszkadza gdy jedzą chinkali?
Po całym dniu łażenia byliśmy bardzo głodni więc złożyliśmy zamówienie na przeszło kilkadziesiąt dużych pierogów. Do tego doszło jeszcze domowe wino (2 lari/1 litr = tanio!), ciasto (które nota bene nazywało się pierog). Pierogi w porządku, lepsze jednak były te w Wardzii.
Gdy opuściliśmy restorana było już ciemno. Do naszej kwatery dotarliśmy bardzo szybko, idąc szybkim truchtem. Była już prawie północ. Mąż pani właścicielki nawet nas nie poznał, pytając zdziwiony „A wy to kim w ogóle jesteście?” Nie minęło dużo czasu i już znaleźliśmy się w łóżkach. Przebyta dziś trasa nie była specjalnie trudna, ale czuło się w nogach przebyte kilometry.
19-ty dzień podpróży, czyli Georgian Military Highway
Chcąc zdążyć na pociąg, wstajemy o 7 rano. Spało się tak sobie, byliśmy ciągle nękani przez bezpańskie psy ujadające w nocy oraz usiłujące się dostać do naszych namiotów. Nie tracąc czasu, szybko pakujemy się i wyruszamy do skalnego gorada (cena to aż 10 lari + 2 za nocleg). Miasto to, inaczej niż Wardzia (gdzie miasto jest wydrążone w skale kilkadziesiąt metrów nad ziemią), jest bardziej płaskie, rozłożyste, i zajmuje ogólnie większą powierzchnię. Ma mniej jaskiń i komnat, ale niektóre z nich są bardzo duże, jak np. osławiona sala tronowa. Kamienne komnaty i wykute okienka wyglądają zupełnie jak plan filmu „Flintstonowie”. Gdzieniegdzie widoki psują nieudolne próby konserwacji komnat oraz duże betonowe słupy podtrzymujące stropy. Ogólne wrażenia bardzo OK, ale cena chyba jest nieco wygórowana.
Musimy spieszyć się na pociąg do Tbilisi. Do wagzala docieramy tuż przed odjazdem pajezdu. Jednak to co widzimy w wagonach wywołuje lekkie zdziwienie. Pociąg jest zupełnie inny niż ten którym jechaliśmy wcześniej. Wagony stare, rozklekotane drzwi ledwo się domykają, brak kilku szyb, obdrapana farba. Zupełnie jakby wagony były dawno wycofane z użytku w Rosji i teraz na starość trafiły tutaj, na główną linię kolejową w Gruzji. Babuszki chodzą i sprzedają piwo, chleb, papierosy a nawet cukierki na sztuki. Podróż takim pojazdem również ma jakiś swój urok.
Do stolicy Gruzji Tbilisi (თბილისი), docieramy koło godziny 12. Pierwsze wrażenia raczej umiarkowane. Miasto niczym się nie wyróżnia, ten sam bałagan co w reszcie gruzińskich miast (przynajmniej okolice dworca Borżomskiego). Zapewne Tbilisi ma jeszcze wiele ciekawych miejsc i tajemnic do odkrycia, jednakowoż w danej chwili nie zamierzamy tutaj zostawać na dłużej. Zostawimy sobie to miasto na koniec, żeby nie było problemów ze spóźnieniem na samolot 14-tego sierpnia (tj za 12 dni). Teraz mamy zamiar udać się Gruzińską Drogą Wojenną w kierunku Kazbegi na Kaukazie.
Przed opuszczeniem Tbilisi zahaczamy jeszcze o restaurację. Menu jest takie same, o ile nie identyczne, co w innych restauracjach. Chaczapuri, ostre, chinkali, szaszłyk, sałatka z pomidorów. Pięć potraw na krzyż, większego wyboru nie ma. Lokal natomiast jest ciekawie urządzony. Oprócz głównej sali jadalnej, znajdują się tu także indywidualne komnaty do spożywania posiłków w odosobnieniu i z dala od zgiełku.
Marszrutki do Kazbegi odchodzą z dworca Didube – można tam bez problemu pojechać metrem (koszt przejazdu 40 tetri – tanio). Na parkingu można znaleźć wiele różnych aut, każde odjeżdżające w innym kierunku. Należy jednak poświęcić trochę czasu i nie wsiadać do pierwszej lepszej marszrutki. Pierwszy kierowca który nas zaczepił chciał aż 20 lari od osoby, a słyszeliśmy od Polaków którzy byli już w Kazbegi, że spokojnie można się zabrać za 10 lari (droga jest dość dobra i sporo osób tam jeździ). Ze znalezieniem odpowiedniej marszrutki nie było problemu, niestety wyszła ona nas 12,5 lari (kierowca chciał dodatkowe 2,5 za nasze bagaże). Gdy załadowaliśmy się i w środku czekaliśmy na odjazd, spotkała nas ciekawa sytuacja. Do marszrutki wlazł jakiś koleś w białej koszuli, którego pierwszy raz na oczy widzieliśmy, i który podając się za kierowcę zażądał od nas zapłaty z góry. Od razu wydało nam się to podejrzane. Nieznajomego trochę zbiło z tropu gdy konsekwentnie odmawialiśmy wydania mu pieniędzy. Nie z nim ustalaliśmy cenę, a poza tym płaci się zazwyczaj na końcu. Mógł to być przecież jakiś cwaniak, który polował na naiwnych turystów, i który by później najpewniej przepadł jak kamień w wodzie. Jednak po jakimś czasie ów cwaniak znowu się pojawił, tym razem faktycznie w towarzystwie kierowcy. Nie podobało nam się to że chcą od nas pieniądze od razu, ale nie było innego wyjścia (podobno pieniądze były potrzebne na paliwo, ale cwaniak w białej koszuli schował całą kwotę do kieszeni i odszedł nękać innych pasażerów marszrutek – jak jakiś lokalny mafioso trzymający w ręku cały parking).
Zostało tylko tradycyjnie poczekać aż tranzit się zapełni (zapakowali nawet jakiegoś starego Rubina owiązanego kocem) i ruszamy w drogę. Przed nami około 150 km słynnej Gruzińskiej Drogi Wojennej. Droga ta łączy Tbilisi z Władykaukazem w Rosji poprzez Przełęcz Krzyżową paśmie Kaukazu. Niestety przejście graniczne między Rosją i Gruzją jest obecnie zamknięte ze względu na konflikt między oboma krajami. Szlak ma bardzo ważne znaczenie strategiczne, był znany już w starożytności. Droga wije się serpentynami wśród malowniczych gór wielkiego Południowego Kaukazu. Jadąc busem staramy się podziwiać widoki, jednak z marszrutki dość kiepsko się to wszystko ogląda. Kierowca (o dziwo) jedzie dość spokojnie, może to ze względu na telewizor owinięty kocem który wiezie.
Po drodze mijamy również miejscowość Ananuri i ogromny zbiornik z wodą o turkusowym kolorze. Będzie to doskonałe miejsce na odpoczynek w drodze powrotnej z Kaukazu. Zbliżając się do Kazbegi, na jednym z mostów na głównej drodze przejazd tarasują krowy – dobrych kilkadziesiąt sztuk bydła zrobiło sobie legowisko na środku drogi i nic sobie z tego nie robi (a pod krowami 5-centymetrowa warstwa ‘parkietu’). Typowy obrazek na gruzińskich bezdrożach.
Wkrótce docieramy do Kazbegi (ქაზბეგი), jest to niewielka miejscowość położona w dolinie u podnóży wielkich kaukaskich szczytów (w ogóle obecna nazwa miasta to Stepantsminda (სტეფანწმინდა), ale nikt, nawet mieszkańcy, nie używa nowej nazwy). Spoglądając w górę, doskonale widoczny jest klasztor Tsminda Sameba - przez niektórych uważany nawet za symbol Gruzji. Będzie to nasz cel i przyszła baza wypadowa do górskich wędrówek. Za klasztorem niewyraźnie majaczy drugi co do wielkości szczyt Gruzji Kazbek (Gruzini nazywają go Mkinwarcweri (მყინვარწვერი) , co można tłumaczyć jako Lodowy Szczyt), jego wysokość to 5047 m n.p.m. Jest to cel wielu alpinistów i wysokogórskich wypraw wspinaczkowych. My nie zamierzamy jednak tam się wspinać, ze względu na brak umiejętności i sprzętu. Kazbek na razie jest niewidoczny i przysłaniają go chmury – może później pogoda będzie lepsza.
Zaraz po znalezieniu się w centrum Kazbegi dochodzi do zabawnej sytuacji. Stajemy się obiektem „targów” miejscowej ludności, oferującej nam zakwaterowanie. Kobiety niczym przekupki na targu przekrzykują się i wręcz wyrywają nas sobie z rąk. Przenocowanie ośmiu osób to wszakże zarobek nie do pogardzenia.
- Są moi, ja ich pierwsza zobaczyłam!
- Nieprawda! Mój kuzyn ich tu przywiózł! Wynajmę pokój za 15 lari! Chodźcie!
- A ja wynajmę za 10! Chodźcie ze mną!
Tak to wyglądało. Pensjonariuszki przekonywały nas jeszcze, że to właśnie ICH dom znajduje się w centrum miasta (niby 10 minut pieszo do tego „centrum”). Ponadto zapewniały nas, że wsio jest: łóżko jest, dusch jest, ciepła woda jest. Nie chcąc decydować się na pierwszą lepszą ofertę, podzieliliśmy się na grupki i zrobiliśmy rekonesans po kazbedzkich hotelach, pensjonatach i kwaterach. Zdecydowaliśmy się na miejsce w prywatnej kwaterze u pewnej rodziny za 10 lari. Warunki OK, pokoje (2+6) bardzo ciekawie pomalowane. Jest prąd, można więc podładować akumulatory i telefony. Jedynie łazienka zdawała się nie spełniać naszych oczekiwań. Dzieliliśmy ją z właścicielami domu, nie było osobnej dla gości. Samo wyposażenie łazienki też było takie sobie – chwiejny i gibający się na boki klozet sprawiał wrażenie jakby zaraz miał się przewrócić. Do tego wanna i prysznic – prysznic służył także do spłukiwania wody w klozecie (ze względu na brak spłuczki). Wykończenie wszystkiego i wykonanie było takie, że od razu odpadł ze ściany kran, co wywołało złość u pani właścicielki. Poza tym termin „ciepła woda” to zdaje się pojęcie względne. Dla pani ciepła woda oznaczała lekko podgrzaną wodę ze strumienia, a więc wciąż zimną (choć nie lodowatą). W dodatku właścicielka wyrażała zdziwienie i niezadowolenie, gdy ktoś chciał skorzystać z łazienki dwa razy w ciągu dnia: „Ej, co ty robisz, przecież już się dziś myłeś!”.
Ustalamy plany na najbliższe dni. Prawdopodobnie zostaniemy tutaj w Kazbegi dwie noce. Przez wyruszeniem w wysokie góry chcemy także zobaczyć okolicę.
Musimy spieszyć się na pociąg do Tbilisi. Do wagzala docieramy tuż przed odjazdem pajezdu. Jednak to co widzimy w wagonach wywołuje lekkie zdziwienie. Pociąg jest zupełnie inny niż ten którym jechaliśmy wcześniej. Wagony stare, rozklekotane drzwi ledwo się domykają, brak kilku szyb, obdrapana farba. Zupełnie jakby wagony były dawno wycofane z użytku w Rosji i teraz na starość trafiły tutaj, na główną linię kolejową w Gruzji. Babuszki chodzą i sprzedają piwo, chleb, papierosy a nawet cukierki na sztuki. Podróż takim pojazdem również ma jakiś swój urok.
Do stolicy Gruzji Tbilisi (თბილისი), docieramy koło godziny 12. Pierwsze wrażenia raczej umiarkowane. Miasto niczym się nie wyróżnia, ten sam bałagan co w reszcie gruzińskich miast (przynajmniej okolice dworca Borżomskiego). Zapewne Tbilisi ma jeszcze wiele ciekawych miejsc i tajemnic do odkrycia, jednakowoż w danej chwili nie zamierzamy tutaj zostawać na dłużej. Zostawimy sobie to miasto na koniec, żeby nie było problemów ze spóźnieniem na samolot 14-tego sierpnia (tj za 12 dni). Teraz mamy zamiar udać się Gruzińską Drogą Wojenną w kierunku Kazbegi na Kaukazie.
Przed opuszczeniem Tbilisi zahaczamy jeszcze o restaurację. Menu jest takie same, o ile nie identyczne, co w innych restauracjach. Chaczapuri, ostre, chinkali, szaszłyk, sałatka z pomidorów. Pięć potraw na krzyż, większego wyboru nie ma. Lokal natomiast jest ciekawie urządzony. Oprócz głównej sali jadalnej, znajdują się tu także indywidualne komnaty do spożywania posiłków w odosobnieniu i z dala od zgiełku.
Marszrutki do Kazbegi odchodzą z dworca Didube – można tam bez problemu pojechać metrem (koszt przejazdu 40 tetri – tanio). Na parkingu można znaleźć wiele różnych aut, każde odjeżdżające w innym kierunku. Należy jednak poświęcić trochę czasu i nie wsiadać do pierwszej lepszej marszrutki. Pierwszy kierowca który nas zaczepił chciał aż 20 lari od osoby, a słyszeliśmy od Polaków którzy byli już w Kazbegi, że spokojnie można się zabrać za 10 lari (droga jest dość dobra i sporo osób tam jeździ). Ze znalezieniem odpowiedniej marszrutki nie było problemu, niestety wyszła ona nas 12,5 lari (kierowca chciał dodatkowe 2,5 za nasze bagaże). Gdy załadowaliśmy się i w środku czekaliśmy na odjazd, spotkała nas ciekawa sytuacja. Do marszrutki wlazł jakiś koleś w białej koszuli, którego pierwszy raz na oczy widzieliśmy, i który podając się za kierowcę zażądał od nas zapłaty z góry. Od razu wydało nam się to podejrzane. Nieznajomego trochę zbiło z tropu gdy konsekwentnie odmawialiśmy wydania mu pieniędzy. Nie z nim ustalaliśmy cenę, a poza tym płaci się zazwyczaj na końcu. Mógł to być przecież jakiś cwaniak, który polował na naiwnych turystów, i który by później najpewniej przepadł jak kamień w wodzie. Jednak po jakimś czasie ów cwaniak znowu się pojawił, tym razem faktycznie w towarzystwie kierowcy. Nie podobało nam się to że chcą od nas pieniądze od razu, ale nie było innego wyjścia (podobno pieniądze były potrzebne na paliwo, ale cwaniak w białej koszuli schował całą kwotę do kieszeni i odszedł nękać innych pasażerów marszrutek – jak jakiś lokalny mafioso trzymający w ręku cały parking).
Zostało tylko tradycyjnie poczekać aż tranzit się zapełni (zapakowali nawet jakiegoś starego Rubina owiązanego kocem) i ruszamy w drogę. Przed nami około 150 km słynnej Gruzińskiej Drogi Wojennej. Droga ta łączy Tbilisi z Władykaukazem w Rosji poprzez Przełęcz Krzyżową paśmie Kaukazu. Niestety przejście graniczne między Rosją i Gruzją jest obecnie zamknięte ze względu na konflikt między oboma krajami. Szlak ma bardzo ważne znaczenie strategiczne, był znany już w starożytności. Droga wije się serpentynami wśród malowniczych gór wielkiego Południowego Kaukazu. Jadąc busem staramy się podziwiać widoki, jednak z marszrutki dość kiepsko się to wszystko ogląda. Kierowca (o dziwo) jedzie dość spokojnie, może to ze względu na telewizor owinięty kocem który wiezie.
Po drodze mijamy również miejscowość Ananuri i ogromny zbiornik z wodą o turkusowym kolorze. Będzie to doskonałe miejsce na odpoczynek w drodze powrotnej z Kaukazu. Zbliżając się do Kazbegi, na jednym z mostów na głównej drodze przejazd tarasują krowy – dobrych kilkadziesiąt sztuk bydła zrobiło sobie legowisko na środku drogi i nic sobie z tego nie robi (a pod krowami 5-centymetrowa warstwa ‘parkietu’). Typowy obrazek na gruzińskich bezdrożach.
Wkrótce docieramy do Kazbegi (ქაზბეგი), jest to niewielka miejscowość położona w dolinie u podnóży wielkich kaukaskich szczytów (w ogóle obecna nazwa miasta to Stepantsminda (სტეფანწმინდა), ale nikt, nawet mieszkańcy, nie używa nowej nazwy). Spoglądając w górę, doskonale widoczny jest klasztor Tsminda Sameba - przez niektórych uważany nawet za symbol Gruzji. Będzie to nasz cel i przyszła baza wypadowa do górskich wędrówek. Za klasztorem niewyraźnie majaczy drugi co do wielkości szczyt Gruzji Kazbek (Gruzini nazywają go Mkinwarcweri (მყინვარწვერი) , co można tłumaczyć jako Lodowy Szczyt), jego wysokość to 5047 m n.p.m. Jest to cel wielu alpinistów i wysokogórskich wypraw wspinaczkowych. My nie zamierzamy jednak tam się wspinać, ze względu na brak umiejętności i sprzętu. Kazbek na razie jest niewidoczny i przysłaniają go chmury – może później pogoda będzie lepsza.
Zaraz po znalezieniu się w centrum Kazbegi dochodzi do zabawnej sytuacji. Stajemy się obiektem „targów” miejscowej ludności, oferującej nam zakwaterowanie. Kobiety niczym przekupki na targu przekrzykują się i wręcz wyrywają nas sobie z rąk. Przenocowanie ośmiu osób to wszakże zarobek nie do pogardzenia.
- Są moi, ja ich pierwsza zobaczyłam!
- Nieprawda! Mój kuzyn ich tu przywiózł! Wynajmę pokój za 15 lari! Chodźcie!
- A ja wynajmę za 10! Chodźcie ze mną!
Tak to wyglądało. Pensjonariuszki przekonywały nas jeszcze, że to właśnie ICH dom znajduje się w centrum miasta (niby 10 minut pieszo do tego „centrum”). Ponadto zapewniały nas, że wsio jest: łóżko jest, dusch jest, ciepła woda jest. Nie chcąc decydować się na pierwszą lepszą ofertę, podzieliliśmy się na grupki i zrobiliśmy rekonesans po kazbedzkich hotelach, pensjonatach i kwaterach. Zdecydowaliśmy się na miejsce w prywatnej kwaterze u pewnej rodziny za 10 lari. Warunki OK, pokoje (2+6) bardzo ciekawie pomalowane. Jest prąd, można więc podładować akumulatory i telefony. Jedynie łazienka zdawała się nie spełniać naszych oczekiwań. Dzieliliśmy ją z właścicielami domu, nie było osobnej dla gości. Samo wyposażenie łazienki też było takie sobie – chwiejny i gibający się na boki klozet sprawiał wrażenie jakby zaraz miał się przewrócić. Do tego wanna i prysznic – prysznic służył także do spłukiwania wody w klozecie (ze względu na brak spłuczki). Wykończenie wszystkiego i wykonanie było takie, że od razu odpadł ze ściany kran, co wywołało złość u pani właścicielki. Poza tym termin „ciepła woda” to zdaje się pojęcie względne. Dla pani ciepła woda oznaczała lekko podgrzaną wodę ze strumienia, a więc wciąż zimną (choć nie lodowatą). W dodatku właścicielka wyrażała zdziwienie i niezadowolenie, gdy ktoś chciał skorzystać z łazienki dwa razy w ciągu dnia: „Ej, co ty robisz, przecież już się dziś myłeś!”.
Ustalamy plany na najbliższe dni. Prawdopodobnie zostaniemy tutaj w Kazbegi dwie noce. Przez wyruszeniem w wysokie góry chcemy także zobaczyć okolicę.
Subskrybuj:
Posty (Atom)