Na dworcu w Rzeszowie w kiblu oferują takie „usługi” jak możliwość ogolenia się przy umywalce za 2,50zł. Niezbyt kuszące.
Docieramy w końcu do Przemyśla gdzie nie bawimy długo – odwiedzamy na chwilę tylko spożywczy i jedziemy naszą pierwszą „marszrutką”, czyli prywatnym mikrobusikiem, do granicy polsko-ukraińskiej w Medyce (koszt 2zł). Na granicy jak to na granicy – pełno kantorów, dużo ludzi sprzedających papierosy i alkohol 'na lewo'.
Tłok na przejściu dla pieszych ogromny. Całe zastępy ‘mrówek’ z siatkami pełnymi petów i butelek stoją w oczekiwaniu na odprawę. Nikt się jednak nie pcha. Rygor i dyscyplinę żelazną ręką trzyma jeden ukraiński strażnik. Strażnik ma też w zwyczaju naigrywanie się z turystów. Jednak to właśnie ‘status turysty’ pozwolił nam na ominięcie znacznej części kolejki. Po wypełnieniu deklaracji (cel wizyty: tranzyt – Rumunia) byliśmy już na Zielonej Ukrainie.
Wymieniliśmy pieniądze (1 UAH, ukraińska hrywna = ok 0,49 zł) mniej więcej), po czym wzięliśmy marszrutkę do pobliskich Mościc, a stamtąd do Lwowa za 12 UAH. Autobus PKS z Przemyśla nie dość że jedzie dłużej, to jeszcze jest około 2x droższy. Wybór wiec był oczywisty. Ponadto jadąc PKS-em nie poznalibyśmy zdyscyplinowanego pana celnika, a także pana, który przepychając się na chama już po drugiej stronie w kolejce oznajmił „To jest Ukraina!”.
W marszrutce do Lwowa spotkaliśmy dwie miłe panie, które udzieliły nam wielu cennych rad co do dalszej podróży po tym kraju. Dowiedzieliśmy się między innymi, że za Lwowem to już jest Rosja i Polaków nie lubią, oraz żeby uważać w pociągach na złodziejstwo. Panie przestrzegły nas również przed Cyganami w Czerniowicach na południu Ukrainy, gdzie zamierzaliśmy dotrzeć: ponoć pełno ich, a do tego kradną. No i nie pytać o drogę, bo wezmą i zmylą.
Docieramy w końcu do Przemyśla gdzie nie bawimy długo – odwiedzamy na chwilę tylko spożywczy i jedziemy naszą pierwszą „marszrutką”, czyli prywatnym mikrobusikiem, do granicy polsko-ukraińskiej w Medyce (koszt 2zł). Na granicy jak to na granicy – pełno kantorów, dużo ludzi sprzedających papierosy i alkohol 'na lewo'.
Tłok na przejściu dla pieszych ogromny. Całe zastępy ‘mrówek’ z siatkami pełnymi petów i butelek stoją w oczekiwaniu na odprawę. Nikt się jednak nie pcha. Rygor i dyscyplinę żelazną ręką trzyma jeden ukraiński strażnik. Strażnik ma też w zwyczaju naigrywanie się z turystów. Jednak to właśnie ‘status turysty’ pozwolił nam na ominięcie znacznej części kolejki. Po wypełnieniu deklaracji (cel wizyty: tranzyt – Rumunia) byliśmy już na Zielonej Ukrainie.
Wymieniliśmy pieniądze (1 UAH, ukraińska hrywna = ok 0,49 zł) mniej więcej), po czym wzięliśmy marszrutkę do pobliskich Mościc, a stamtąd do Lwowa za 12 UAH. Autobus PKS z Przemyśla nie dość że jedzie dłużej, to jeszcze jest około 2x droższy. Wybór wiec był oczywisty. Ponadto jadąc PKS-em nie poznalibyśmy zdyscyplinowanego pana celnika, a także pana, który przepychając się na chama już po drugiej stronie w kolejce oznajmił „To jest Ukraina!”.
W marszrutce do Lwowa spotkaliśmy dwie miłe panie, które udzieliły nam wielu cennych rad co do dalszej podróży po tym kraju. Dowiedzieliśmy się między innymi, że za Lwowem to już jest Rosja i Polaków nie lubią, oraz żeby uważać w pociągach na złodziejstwo. Panie przestrzegły nas również przed Cyganami w Czerniowicach na południu Ukrainy, gdzie zamierzaliśmy dotrzeć: ponoć pełno ich, a do tego kradną. No i nie pytać o drogę, bo wezmą i zmylą.
Po ciekawej, ale dla niektórych sennej podróży, dotarliśmy w końcu do Lwowa (Львів). Budynek dworca, pod który dojechaliśmy, był bardzo okazały i w sumie dość stary. Od razu nabyliśmy bilety na nocny pociąg numer 604 („Orient Express”) do Czerwniowic. Bilety kosztowały 41 UAH, tzw. platzkarty. Oddaliśmy jeszcze bagaże do przechowalni i mieliśmy czas do 21.30 na zwiedzanie Lwowa.
Po wyjściu z dworca jedną z pierwszych atrakcji jaka nas spotkała był pomnik ukraińskiego bohatera Stiepana Bandery, którego „pilnował” umundurowany weteran uzbrojony we flagę państwową. Uraczył nas swoją historią rodzinną, po czym zrobiliśmy sobie razem zdjęcie grupowe. Stiepan Bandera znany dla nas był głównie z tego, że mordował Polaków i paktował z hitlerowskimi Niemcami. Dla Ukrainy do jednak narodowy bohater.
Na ulicach ciekawy obrazek – kierowcy urządzają sobie parking na samym środku jezdni. Po prostu zatrzymują auto, włączają światła awaryjne i sobie odchodzą. U nas by coś takiego nie przeszło.
Na obiad udaliśmy się do karczmy „Puchata chata”, z tradycyjnym jadłem ukraińskim. Powodzeniem cieszył się barszcz, ale w sumie nie był najwyższych lotów. Kelnerki były odziane w ukraińskie stroje ludowe. Lokal naprawdę wart odwiedzenia, jest tanio i smacznie.
Po posiłku spotkaliśmy się pod pomnikiem Adama Mickiewicza (nota bene fatalnie zlokalizowanym), z niejakim Andrzejem, przyjacielem Łukasza. Andrzej sam siebie określił jako „trochę choleryka”, co w sumie dobrze oddaje jego charakter. W niesamowitym tempie odwiedziliśmy cerkiew greckokatolicką, kościół ormiański z niesamowitymi wnętrzami, oraz inne zabytki i obiekty, których nie sposób wymienić i spamiętać. Andrzej popisywał się przy tym znajomością historii miasta i związanych z nim legend.
Po oprowadzce zajrzeliśmy na chwile do świetnie urządzonej kawiarni „Złoty Dukat”. Ta bardzo urocza i klimatyczna kafejka, zlokalizowana w piwnicy, serwowała wspaniałe przysmaki i pyszną kawę („Tajemnica Lwowa” i inne). Jak powiedział Andrzej, „Oto prawdziwy Lwów!”.
Niestety czas nas gonił, trzeba było się zbierać na pociąg. Obiecaliśmy Andrzejowi wino z Gruzji jak będziemy przejeżdżać tędy w drodze powrotnej. Pożegnaliśmy się serdecznie i ruszyliśmy w kierunku dworca. Wagon był inny od tych znanych w Polsce. Był jeden duży korytarz przez który przechodziło się do kolejnych otwartych przedziałów. Łóżka były także ustawione wzdłuż korytarza przy ścianie. Po chwili zjawia się konduktor i zabiera nam bilety, po czym chowa do swojej teczki do specjalnej przegródki. Przynajmniej nie będzie nas budził po pięć razy w nocy, jak to ma miejsce w Polsce. Konduktor był dość rozmowny. Był parę razy w Polsce, ale teraz żalił się, że potrzebne są wizy. My nie mamy takiego problemu. Posłania w pociągu nadzwyczaj wygodne, mamy też do dyspozycji pościel i prześcieradła. Po jakimś czasie zasypiamy, starając się odespać na wpół przespaną noc w polskim pociągu.
Po wyjściu z dworca jedną z pierwszych atrakcji jaka nas spotkała był pomnik ukraińskiego bohatera Stiepana Bandery, którego „pilnował” umundurowany weteran uzbrojony we flagę państwową. Uraczył nas swoją historią rodzinną, po czym zrobiliśmy sobie razem zdjęcie grupowe. Stiepan Bandera znany dla nas był głównie z tego, że mordował Polaków i paktował z hitlerowskimi Niemcami. Dla Ukrainy do jednak narodowy bohater.
Na ulicach ciekawy obrazek – kierowcy urządzają sobie parking na samym środku jezdni. Po prostu zatrzymują auto, włączają światła awaryjne i sobie odchodzą. U nas by coś takiego nie przeszło.
Na obiad udaliśmy się do karczmy „Puchata chata”, z tradycyjnym jadłem ukraińskim. Powodzeniem cieszył się barszcz, ale w sumie nie był najwyższych lotów. Kelnerki były odziane w ukraińskie stroje ludowe. Lokal naprawdę wart odwiedzenia, jest tanio i smacznie.
Po posiłku spotkaliśmy się pod pomnikiem Adama Mickiewicza (nota bene fatalnie zlokalizowanym), z niejakim Andrzejem, przyjacielem Łukasza. Andrzej sam siebie określił jako „trochę choleryka”, co w sumie dobrze oddaje jego charakter. W niesamowitym tempie odwiedziliśmy cerkiew greckokatolicką, kościół ormiański z niesamowitymi wnętrzami, oraz inne zabytki i obiekty, których nie sposób wymienić i spamiętać. Andrzej popisywał się przy tym znajomością historii miasta i związanych z nim legend.
Po oprowadzce zajrzeliśmy na chwile do świetnie urządzonej kawiarni „Złoty Dukat”. Ta bardzo urocza i klimatyczna kafejka, zlokalizowana w piwnicy, serwowała wspaniałe przysmaki i pyszną kawę („Tajemnica Lwowa” i inne). Jak powiedział Andrzej, „Oto prawdziwy Lwów!”.
Niestety czas nas gonił, trzeba było się zbierać na pociąg. Obiecaliśmy Andrzejowi wino z Gruzji jak będziemy przejeżdżać tędy w drodze powrotnej. Pożegnaliśmy się serdecznie i ruszyliśmy w kierunku dworca. Wagon był inny od tych znanych w Polsce. Był jeden duży korytarz przez który przechodziło się do kolejnych otwartych przedziałów. Łóżka były także ustawione wzdłuż korytarza przy ścianie. Po chwili zjawia się konduktor i zabiera nam bilety, po czym chowa do swojej teczki do specjalnej przegródki. Przynajmniej nie będzie nas budził po pięć razy w nocy, jak to ma miejsce w Polsce. Konduktor był dość rozmowny. Był parę razy w Polsce, ale teraz żalił się, że potrzebne są wizy. My nie mamy takiego problemu. Posłania w pociągu nadzwyczaj wygodne, mamy też do dyspozycji pościel i prześcieradła. Po jakimś czasie zasypiamy, starając się odespać na wpół przespaną noc w polskim pociągu.
1 komentarz:
Nie baliscie sie spać w tym pociagu ???
Prześlij komentarz